„Synapsy Marii H”. Recenzja

Maria H., polska emigrantka mieszkająca w Massachusets, bo „tu jeszcze nikt autystycznego syna nie zamordował” w setkach listów wysyłanych do reporterki opowiada o swojej przeszłości („fiołki przypominają jej matkę”), teraźniejszości („nadal nie ma pojęcia co i ile rozumie z lektury jej syn”) i obawach o przyszłość, zwłaszcza, że ta ukryta jest - jak się okazuje - w czarnych dziurach, a Maria miała jednak nadzieję, że to przeszłość do nich wpada. Maria H. oprócz syna ma też matkę męża. Matka męża lubi kryminały, wypożycza kilka z biblioteki i zamyka się w pokoju, oddając lekturze. Czasem wyjdzie i streszcza czytaną książką, a czasem opowiada o przeszłości. Przeszłość potrafi do niej wrócić nieproszona podczas wieczornego oglądania telewizji. I wtedy jakby na ekranie wyświetla się jej opowieść o mężczyźnie, który „przyjechał z jakiegoś miasteczka. Z małym dzieckiem, nikt nie wiedział skąd są”. Nie znał ich nikt na całej Zamenhofa. „Kto będzie go pamiętał, jak mnie nie będzie?”, pyta matka jej męża.

Hanna Krall o przeżywaniu świata

Maria T., wróg ustroju, oskarżona, córka Franciszka, siedziała w trzech więzieniach, w jednym z nich na ścianie namalowała napis „Solidarność”. Ołówkiem do brwi i szminką. Ustaliła z naczelnikiem więzienia, że zetrze napis, „żeby nikogo więcej nie przesłuchiwano”. Po tym wszystkim wyjechała do Ameryki, jadła wigilię z polskimi emigrantami, kłóciła się o szynkę Krakus (kupując ją wspiera się komunizm, czy jednak nie - to były wtedy ważne zagadnienia ideologiczne), tęskniła za chlebem z Ligoty. Ciepłym, pieczonym w nocy, po który stało się w kolejce jeszcze po ciemku. I tak jakoś się stało, że matka jej męża, „pani Maria” też miała swoją przeszłość, która ją odwiedziła po latach.

Nowa książka Hanny Krall

W tej historii wystąpi też Proust, kotka Amber, bogaty kolekcjoner sztuki i ludzie zbiegając ze schodów World Trade Center. W „Synapsach Marii H.” głównym bohaterem jest przeżywanie świata, Krall posługuje się historiami swoich bohaterów, by jeszcze raz opowiedzieć o Holokauście i tym, co zostało z niego w pamięci Ocalonych, ale też tym, co traumatyczna przeszłość zrobiła z ich teraźniejszością. Bo uciekanie z płonącego budynku wcale nie było takie straszne. Nikt przecież nie strzelał.

Nikt nie pisze tak jak Hanna Krall 

Krall pisze metodą do której nas już przyzwyczaiła - krótkimi rozdziałami, obrazami budującymi „wielki obraz”, w którym czytelnik może podążać ścieżkami wytyczonymi przez reporterkę, ale zostaje wciąż sporo miejsca dla niego. Reporterka pokazuje, że nie trzeba w tekście objaśniać całego świata, nie trzeba go tłumaczyć i podsuwać czytelnikowi. Wystarczy opowieść, pojedyncze słowa czy niby przypadkowe zdania, by zbudować czy przywołać świat inny niż ten, który nas otacza. Warto się dokładnie przyjrzeć - to akurat piszę zwłaszcza do osób zabierających się do pisania reportaży - temu, jak konkretyzuje Krall swoich bohaterów, sięgając po klasyczne metody wyliczenia sąsiadów, odpominania nazwisk, zawodów, miejsc, ale też poprzez dbałość o detal, który jest nie tylko scenograficzny, ale i mówiący - opowiadający przeszłość.

Szczeliny istnienia rozszerzają się pod wpływem nagle odnalezionej pamięci. Rozpadają się i potrzebują kogoś, kto przerzuci między nimi mosty. Reportaż spełnia tu funkcję dodatkowych synaps, budując powiązania między historiami, losami i spostrzeżeniami. Krall fascynuje w „Synapsach…” tajemnica działania mózgu, który czasem bywa dla nas łaskawy, a czasem zabójczy. Ale też funkcje, jakie pamięć pełni w naszym życiu. Bo może by było lepiej, żebyśmy już nie pamiętali? I jak pamiętać, gdy nie będzie już świadków? Krall zdaje się sugerować, że pamięć może być - jak trauma - dziedziczona. I nic dobrego z tej wiadomości dla nas nie wynika. „Synapsy Marii H.” czytajmy obowiązkowo, bo dzisiaj już nikt tak nie pisze. I niewielu tak pamięta.

Więcej recenzji książek przeczytacie w naszym dziale Pasja Czytam.