Szacunek dla ofiar

Biografia pięciu kobiet, które w 1888 roku padły ofiarą morderstw, przypisywanych Kubie Rozpruwaczowi. Rozpruwacz stał się postacią kultową, bohaterem książek, filmów, komiksów, piosenek, w Londynie można kupić mniej więcej wszystko z jego podobizną lub odbyć wycieczkę szlakiem tajemniczego potwora. A jego ofiary? A, jakieś tam prostytutki, w dodatku niezbyt ładne. Oglądamy na tematycznych portalach ich zdjęcia, oceniamy rany i ciała, nikt natomiast nie zawraca sobie głowy pytaniem, kim właściwie były te kobiety, jak toczyło się ich życie i dlaczego stały się łatwym łupem dla jednego z najbardziej celebrowanych kryminalistów w historii. Traktujemy je jak przedmioty, jednowymiarowe manekiny, określone tylko i wyłącznie przez seksualny kontekst ich pracy. Prostytutki, kobiety nieczyste, męty społeczne, znajdujące się na dnie hierarchii. W ten sposób bezrefleksyjnie przyjmujemy wartości mieszczańskiego, wiktoriańskiego społeczeństwa, które dzieliło kobiety na wartościowe (matki, żony) i te, którym nie należało się już nic, ponieważ wypadły z jedynej akceptowanej roli, którą mogły odgrywać.

 Tymczasem należy im się więcej szacunku: sposób śmierci nie powinien przysłaniać faktu, że były ludźmi, matkami, siostrami, żonami, kochankami, córkami. Ich życia były trudne i skomplikowane. Rubenhold pisze także, zaskakująco, że teza „Kuba Rozpruwacz mordował prostytutki” jest niesłuszna i powstała głównie pod wpływem sensacyjnej narracji brukowców. Trzy z jego ofiar (Polly, Annie, Catherine) nie miały z prostytucją nic wspólnego, Elizabeth i Mary Jane miały takie doświadczenia, ale w okresie poprzedzającym śmierć nie zajmowały się czynnie pracą seksualną. Wszystkie natomiast były dramatycznie biedne, bezdomne, korzystające z upiornych noclegowni lub śpiące wprost na ulicy – dlatego stanowiły wygodny cel dla mordercy. Nie miały schronienia i nie miały ochrony. Właściwiej byłoby więc określić Rozpruwacza jako polującego na kobiety bezdomne – ale to już nie brzmi tak wspaniale.

Piec ksiazka kuba rozpruwacz

Wiktoriańskie społeczeństwo 

To jest absolutnie doskonała książka, od początku do końca. Wykorzystując zainteresowanie ikoniczną zbrodnią, Rubenhold funduje czytelnikom głęboką analizę wiktoriańskiego społeczeństwa – i to nie tego odłamu, który lubimy oglądać w kostiumowych serialach, ale drugiego bieguna. Optykę książki znakomicie sygnalizuje wstęp, w którym autorka opisuje uroczystości towarzyszące Złotemu Jubileuszowi Wiktorii i Alberta. Piękne, gorące lato, plenerowe imprezy, koncerty, przyjęcia, uczty, girlandy z kwiatów. Pogoda, która pozawala arystokracji na beztroskie zabawy, powoduje jednocześnie nieurodzaj na polach. Armia biedoty, która zazwyczaj wyrusza z Londynu, żeby zbierać chmiel, owoce i pomagać w pracach sezonowych w zamian za zakwaterowanie i wyżywienie, zostaje bez pracy. Bezdomni koczują na Trafalgar Square, rośnie ryzyko zamieszek. Nędza nie jest nagle wygodnie ograniczona do londyńskich slumsów, wylewa się poza ich granice. Takie jest prawdziwe tło działania Kuby Rozpruwacza – miasto dramatycznych nierówności społecznych, w którym ludzki los jest nieprzewidywalny, a katastrofa zawsze czyha za rogiem. Śmierć jednego z członków rodziny, wypadek przy pracy, utrata zarobków – to wystarczy, aby stracić dach nad głową i praktycznie nie mieć szans na jego odzyskanie. Na Trafalgar Square koczują nie tylko męty i hołota (cokolwiek by to miało znaczyć), ale też wdowy, starsze małżeństwa, matki z dziećmi – wszyscy, którzy stracili na skutek zupełnie banalnych okoliczności domy i poczucie bezpieczeństwa, jakkolwiek byłoby ono kruche.

Rubenhold koncentruje się na kobietach, którym wiktoriańskie społeczeństwo wyznaczyło miejsce przy boku mężczyzn. Mieszczańska moralność nie obowiązuje wprawdzie kobiet z klasy robotniczej w praktyce, ale nadal są według niej oceniane. Wśród robotnic mniejszą rolę pełni czystość, dziewictwo. W sytuacji, kiedy dziesięcioosobowa rodzina gnieździ się w jednym pokoju, a co rok przychodzi na świat nowe dziecko, trudno naprawdę wychować dziewczynę na osobę, która nie wie, co to seks. Część związków zawierana jest w kościele, cześć funkcjonuje jako „małżeństwa zwyczajowe” i nikt nie docieka, czy zostały pobłogosławione czy nie.

Dla kobiety związek z mężczyzną jest absolutną koniecznością – sama nie ma szans na przetrwanie. Z domu rodzinnego przechodzi do domu męża czy kochanka, jeżeli go traci, popada automatycznie w nędzę. Jej zarobki nie starczają na wynajęcie pokoju/łóżka i przeżycie, jeżeli ma dzieci, to jest w tragicznej sytuacji (a jeżeli nie ma, to coś z nią nie tak). Wśród klasy robotniczej antykoncepcja nie istnieje, świadomość, że istnieją metody zapobiegania ciąży zarezerwowana jest dla lepiej urodzonych. Przerażający jest fragment, w którym autorka opisuje śmierć matki Kate Eddowes – umiera w wieku 42 lat na gruźlicę, zdążyła urodzić dwanaścioro dzieci. Mogłoby się wydawać, że umiera młodo, ale Rubenhold pisze bezlitośnie, że taka jest właśnie średnia życia kobiety w klasie robotniczej. 42 lata to nie jest nieoczekiwana śmierć w kwiecie wieku, to norma. Trudno nam sobie wyobrazić, jak wyglądało takie życie, ale tutaj dostajemy powalająco smutną rekonstrukcję.

Dzieciństwo kończyło się zazwyczaj bardzo wcześnie, dziewczynki od małego musiały pomagać matkom w opiece nad niekończącym się strumieniem młodszego rodzeństwa (kobiety często rodzą swoje ostatnie dziecko w momencie, kiedy pierwsze z potomstwa ma już własne pociechy), w związku z tym nie uczęszczały do szkoły nawet jeżeli teoretycznie istniała taka możliwość. Kiedy tylko pojawiała się taka możliwość, szły do dorosłej pracy: w fabryce, w innym domu jako służące do wszystkiego. Małżeństwo wiązało się z kolejnymi ciążami, przy czym przez cały czas ciąży i połogu kobieta była na nogach – bo kto inny miał zająć się domem i dziećmi? Krwotok nie krwotok, trzeba zdobyć coś na obiad, wyprać, posprzątać etc. W okolicach czterdziestki organizm się poddawał, tym bardziej, że kobiety nie dojadały (pierwszy w kolejce mąż, następnie dzieci), pracowały ponad siły, nie leczyły się, warunki mieszkaniowe także pozostawiały wiele do życzenia. Wiele z nich umierało ze świadomością, że następnego dnia rodzina się rozpadnie: dzieci trafią do przytułków i sierocińców. Gruźlica zresztą często pociągała za sobą kolejne ofiary – choroba znakomicie rozprzestrzeniała się w ciasnocie. Zarażona osoba nie była przecież izolowana, spała w jednym łóżku i w jednej izbie z potencjalnie zdrowymi członkami rodziny. Annie Nichols straciła w ten sposób w ciągu roku czwórkę dzieci.

Całą piątkę „kanonicznych” ofiar łączyło jedno – alkoholizm. Autorka pisze, że to była jedyna pociecha w nędzy życia, w samotności, w nieustannej żebraninie. Dla Polly i Annie Nichols alkohol wiązał się z przekreśleniem szans na znośną egzystencję, którą udało im się na pewnym etapie osiągnąć. Pijąca kobieta była nie do zaakceptowania nawet w środowisku robotniczym, które, jak pisałam powyżej, miało nieco luźniejsze normy niż wiktoriańskie mieszczaństwo. Spirala uzależnienia wyglądała podobnie jak w dzisiejszych czasach: kobiety często przepijały z trudem zdobyte pieniądze na nocleg, przez co zmuszone były spać na ulicy, w bramach, pod schodami prywatnych domów. Tam właśnie znalazł je morderca. Były na ulicy nie dlatego, że szukały klientów. Były na ulicy dlatego, że nie znalazły noclegu.

Upomnienie o podmiotowość

Książka Rubenhold oszałamia dokładnością. Autorka bada i interpretuje w świetle nauk społecznych i herstorii prasowe relacje o morderstwach, czyta zeznania świadków. Przede wszystkim tworzy jednak pięć przygnębiająco podobnych do siebie historii o nędzy i instytucjach społecznych powołanych do jej kontrolowania. Noclegownie, przytułki, sierocińce, szpitale dla biedoty, pensjonaty z łóżkami do wynajęcia, puby i kawiarnie (zupełna nowość, przeznaczona dla tych, którzy nie piją, ale chcą miło spędzić czas po pracy, napić się czegoś gorącego, poczytać gazety). Jej bohaterki wywodzą się z klasy robotniczej, ale jednak z innych środowisk. Polly pochodzi z rodziny zatrudnionej w branży drukarskiej, Annie daje nam wgląd w życie rodzin zawodowych żołnierzy, a potem osób zatrudnionych jako stangreci/woźnice, Elisabeth (pochodząca ze Szwecji) to rolnicy i kawiarnia właśnie, Kate reprezentuje robotników fabrycznych, obnośnych sprzedawców, jej wuj z kolei trudni się pięściarstwem. Tworzy to niezwykle kompleksowy obraz, który Rubenhold odsłania z wprawą przed czytelnikami. Od jej relacji nie sposób się oderwać.

Jak możemy w 2021 roku nadal fascynować się mordercą, a zapominać o jego ofiarach i pogardliwie mówić o nich „prostytutki”? W finale autorka jeszcze raz dobitnie upomina się o podmiotowość pięciu kobiet, zaznacza przy tym, że rozumienie słowa „prostytutka” jest niejasne teraz i było niejasne wtedy, nawet dla policji, która nie miała sprecyzowanych wytycznych służących „rozpoznawaniu” cór nocy. Często zdarzały się pochopne oskarżenia i skandale, funkcjonariusze byli uwrażliwiani i przestrzegani: nie każda kobieta z gołą głową to dziwka. Nie każda, która stoi przed sklepową wystawą poluje na klienta. A co z tymi, które rzeczywiście szukały seksu za pieniądze? Kto jest prostytutką? Kobieta, która przez pewien okres sprzedaje usługi seksualne, a potem na przykład zaczyna pracować jako sprzątaczka? Kobieta z nieślubnym dzieckiem, dla której kilka szylingów za stosunek jest jedynym możliwym zarobkiem? A może kobieta, która przez pewien czas żyje z mężczyzną płacącym za jej utrzymanie? Czy prostytucją jest jak najszybsze wejście w związek po śmieci męża ze strachu przed bezdomnością?

Nie znajdziemy natomiast w reportażu Rubebhold opisów morderstw, informacji o ciałach, obrażeniach, krwi, śledztwie. Nie ma ani jednej teorii na temat tożsamości mordercy. Kuba Rozpruwacz wreszcie przepada, znika, a zabite przez niego kobiety niepodzielnie zajmują przestrzeń książki. Jestem tym wzruszona i zachwycona.

Przekład: Dorota Konowrocka-Sawa

Więcej recenzji znajdziesz na Empik Pasje w dziale Czytam