„Pamięci pamięci”   recenzja

„Czy pana przodkowie pochodzą z Zielonej Góry?” – zapytał nieznajomy na Fejsie. Nazwisko mam krótkie i charakterystyczne, Szotów w kraju niewielu, więc wielu osobom wydaje się oczywistym, że każdy z nas, obarczonych tym czteroliterowym dodatkiem do imienia, chce poznać rodzinną historię, połączyć genealogiczne nitki, by dotrzeć do wspólnego praszczura, który – jeśli wierzyć słownikom tłumaczącym pochodzenie nazwisk – przybył do królestwa polskiego w czasach królów elekcyjnych. Nigdy nie odczuwałem tego rodzaju potrzeby. Trochę się zmuszałem w młodych latach do tworzenia drzewa genealogicznego, bo wydawało mi się, że znajdę w nim coś fascynującego, opowiadającego o mnie, łączącego moje doświadczenie z doświadczenie przodków w jakąś linearną opowieść, której jestem narcystycznym zwieńczeniem. Jako jedynak na każdym wykresie tego rodzaju wypadałem bardzo dobrze. Ale nie, nie ma we mnie nawet krztyny takich potrzeb. Z przyjemnością grzebię w aktach nieznajomych ludzi, wchodzę do rodzin znajomych bliższych i dalszych, odnajdując im przodków i powiększając im rodziny. Pojawiają się wtedy fotografie, akta sądowe, kościelne, ale też groby. 1 listopada tradycyjna trasa musi ulec zmianie. Ale żeby tak sobie poszukać przodków? Za dużo mam ludzi w swoim życiu, żeby jeszcze je uzupełniać o martwych antenatów, z którymi łączy mnie tylko nazwisko, bo i genetyka w moim przypadku nie wchodzi w grę. Jestem sobie jednym, co by zacytować Białoszewskiego. I to mi wystarczy.

 

„Pamięci pamięci” (okładka miękka)

Często autorom i autorkom wydaje się, że wystarczy otworzyć rodzinne albumy, wyciągnąć fotografie, spojrzeć w oczy prababki czy jakiejś ciotki w krynolinie, opisać majaczącą w tle cerkiew czy szyld nad sklepem z towarami kolonialnymi, by stworzyć historię rodziny. Dobrze gdy są w niej jakieś tajemnice, to zwiększa dramatyzm opowieści, przyciąga czytelników, zwiększa szanse na nagrody literackie. Autor mierzący się z przeszłością, którą odziedziczył wraz z nazwiskiem i ewentualnie pulą genetyczną jest bojownikiem o sprawiedliwość, prawdę, naprawienie krzywd wyrządzonych przez przodków. Ale większość rodzin – poza tym, że jest nieszczęśliwa na swój sposób – jest całkiem zwyczajna. Ktoś zginął na wojnie od zabłąkanej kuli, ktoś po prostu zabijał, bo odporności na zło w nas nie da się niczym zaszczepić, a ktoś po prostu siedział w fabryce na zydelku przez czterdzieści lat, po pracy gotował ziemniaki, palił w piecu i szedł spać głaszcząc wyliniałego tak-jakby-wilczura. Takie rodziny nie przechodzą do historii, wypadają na jej marginesy, choć jakby się przyjrzeć demografii, zapewne stanowią większość wszystkich rodzin.

Z tych powodów jestem sceptycznie nastawiony do historii opartych na odkrywaniu historii rodzinnych. Nawet tak wybitne dzieła jak „Dom z dwiema wieżami” Macieja Zaremby-Bielawskiego budzą mój początkowy opór. Bo oto ktoś znowu chce mi pokazać, że jego rodzina była inna. Uprzywilejowani ludzie piszą o uprzywilejowanych ludziach. Na szczęście niektórzy robią to tak, że czytelnik nie może się oderwać i całym sobą chłonie ich historię, skrycie smucąc się, że w jego pamięci nie ma zdjęć prababki z zabawnym pieskiem, czy książeczki wojskowej dziadka, z której wynika, że ktoś tu nagle znalazł się po drugiej stronie barykady. Czytając „Pamięci pamięci” Marii Stiepanowej (tłumaczenie: Agnieszka Sowińska) czułem się rozgrzeszony z mojej zazdrości wobec cudzych historii i zapraszany do wspólnego przeżywania, ale nie takiego ekshibicjonistycznego, nikt tu nie mówi mi „współodczuwaj”, autorka stonowanie sugeruje „wybierz sobie coś z mojej historii”. I wybierałem, przyglądałem się, wyobrażałem sobie przedmioty, fotografie, sytuacje, ludzi. Płynąłem przez pamięć. Rozpływałem się w niej. Bo Stiepanowa stworzyła dzieło, które porywa i obezwładnia literacką doskonałością.

 

„Pamięci pamięci”  - niezwykła historia rodzinna

Zaczyna się od śmierci. Dużo książek zaczyna się od tego, że ktoś umarł, bohaterowie spotykają się na stypie i uruchamiają się wspomnienia. Ktoś zobaczył imbryk, zagapił się na monidło, westchnął i powiedział „to była taka dobra kobieta”. I już możemy iść snuć opowieść, przenieść się – dajmy na to – w lata sześćdziesiąte, najlepiej do roku ‘68, bo tu przecież łatwo kolekcjonować dramatyczne wydarzenia. A Stiepanowej udaje się ominąć ten intelektualny korek, który tworzy się wokół takich w wydarzeń i opowieść zmarłej „w radzieckie święto mimoz i kaczuszek na pocztówkach” ciotce Gali skierować w stronę oszałamiającego erudycją eseju o pamięci i ludzkim losie. Jest czułą muzealniczką, która z dbałością o detal i poetycką nutę opisywać będzie mieszkanie, „stało osłupiałe, skulone, pełne rzeczy nagle pozbawionych znaczenia”, gdzie „milczały zasuszone wraki telewizorów”, a „w szafach wciąż stały książki, z którymi witasz się jak z rodziną, gdy przychodzisz w gości”. Rodzina autorki włożyła dużo wysiłku w to, by pozostać niewidzialną, „zawieruszyć się w domowym mroku, trzymać z boku wielkiej historii z jej narracjami w wielkich zbliżeniach i błędami liczącymi miliony żyć ludzkich”, a prababka wręcz „wyszła poza pole podręcznika, tam, gdzie nawet przypis się nie wpasuje”. Korzystając z – jak go nazywa autorka – daru „bycia jedynym narratorem” w „pokoleniowej matrioszce” możemy próbować coś zrozumieć, coś opowiedzieć, ale nasze próby są skazane na niepowodzenie, choć nie można uciec od ich podejmowania. Stiepanowa wiele uwagi poświęca swojej drodze do napisania „Pamięci pamięci”, tego co ją doprowadziło do tego, żeby „książka o rodzinie wyszła zupełnie nie o rodzinie, a o czymś innym”. O czym? O „mechanizmie pamięci i o tym, czego ona ode mnie chce”.

Pisze Stiepanowa też o niemożliwości zrozumienia przeszłości, bezużyteczności przedmiotów będących jej świadkami, które intrygują i dają nadzieję, że kiedyś znów ożyją i będą służyć człowiekowi. Spracowane ciężko meble, bezużyteczne kałamarze, spóźnione zegary. Mamy ochotę je naprawić, przysposobić do naszego dzisiejszego życia. Przeważnie bez powodzenia. To nie jest radosna opowieść o tym, jak udało się przywrócić do życia dom po pradziadku, jak w starych żarnach znów miele się zboże. To opowieść o pogodzeniu się z tym, że naturalnym biegiem historii jest zmiana dekoracji.

Jest tu wiele delikatnej autoironii, jak choćby w opowieści o wizycie w domu pradziadka, Michaiła Dawidowicza Fridmana przy ulicy Moskiewskiej w Saratowie. Naprowadzona na trop przeszłości bohaterka ogląda dom, podwórze, zapamiętuje zapachy, widoki, by spróbować odtworzyć przeszłość. Pamięć buduje nową opowieść o historii. „Tydzień później zadzwonił do mnie mój saratowski znajomy i, przepraszając, powiedział, że pomylił adres”. Stepanowa komentuje: „I to mniej więcej tyle, ile wiem o pamięci”.

 

„Pamięci pamięci” książką roku?

„Pamięci pamięci” to niezwykły esej, napisany wspaniałym językiem, doskonale przełożonym przez Agnieszkę Sowińską, gdzie opowieść o historii staje się opowieścią o współczesności, historyczny reportaż opowieścią autobiograficzną, a całość okazją do filozoficznego i poetyckiego namysłu nad mechanizmami pamięci i jej przetwarzania. Stiepanowa upewniła mnie, że nie ma niczego zdrożnego w mojej niechęci do zaglądania we własne rodzinne historie, tym bardziej, że nigdy nie zrobiłbym tego w takim stylu jak autorka. A po tej książce większość literatury będzie wam smakowała gorzej. Dzieło-arcydzieło.