„Poezje zebrane (1931-1944)” Zuzanny Ginczanki - recenzja

 

Jest coś w samej historii odszukiwania Ginczanki fascynującego, coś, co wiele mówi o naszych potrzebach kreowania ikon, ale też upamiętniania tych, którzy i które nie doczekały należnych splendorów. Tom „Poezje zebrane (1931-1944)” opracowany przez Izoldę Kiec to wielki i piękny hołd złożony poetce, wspaniała lektura na wiele wieczorów i jedno z najpiękniejszych i najlepszych wydań poezji, z jakimi w ostatnich latach mieliśmy do czynienia.

 

„Poezje zebrane (1931-1944)”

 

Urodziła się w 1917 roku w żydowskiej rodzinie mówiącej po rosyjsku. Jej matka, porzucona przez męża szukała szczęścia w hiszpańskiej Pampelunie, a Sanę, bo tak na Gincburżankę wołano, wychowywała babka, Chaja. Przepustką do innego świata, niż ten oglądany zza sklepowej lady w Równem Wołyńskim, był język polski. Zuzanna idzie do polskiego gimnazjum, które potrafi wspierać literackie ambicje młodzieży. W końcu jego dyrektorem jest Jerzy Korczak-Ostrowski, mąż Ewy Szelburg. Młodzież wydaje pismo „Echa Szkolne”, w którym debiutuje Ginczanka. „Sztubackie trele”, jak sama nazywa swoje młodzieńcze pisanie to wiersze zabawne, ćwiczenia z gier słownych dające wgląd w młodzieńcze fascynacje poetki. Z zapałem pisze Ginczanka, że „życie jest nam dźwięków gamą, / Która się składa z kleksów, niby nut”, a „każdy kałamarz śpiewa”. Śpiewność i radość będą się w jej poezji pojawiać wielokrotnie, choć – co chyba oczywiste – dojrzalsza Ginczanka odkryje, że życie jest bardziej skomplikowane niż gra w yo-yo, o którym pisze zaskakujący sprawnością rytmiki wiersz „Myśli zayoyane”:

Sznurkiem w ręce

Yo-yo kręcę,

Ręka gnie się,

Yo-yo pnie się,

pnie się – spada

w górę –

w dół –

Skąd się wzięło yo-yo i dlaczego dzieciaki (i nie tylko) na początku lat trzydziestych owładnięte były tą grą, wyjaśnia Izolda Kiec, która sprawnie przeprowadza nas dzięki przypisom i krótkim esejom przez co trudniejsze, czy ciekawsze wiersze Ginczanki. Pomiędzy wierszami odkryjemy nie tylko ciekawe wskazówki bibliograficzne, ale też wypowiedzi ludzi wspominających poetkę, czy rozszyfrowanie niektórych bardziej zaskakujących fragmentów jej poezji. A jest tu co rozszyfrowywać, w końcu nie każda gra słowa, nie każde nawiązanie, jest dzisiaj czytelne. Kiec cytując badaczy i badaczki twórczości Ginczanki pokazuje też, jak uważnym ich czytelnikiem warto być. Warto, bo można trafić na wiersz „Powieść dla młodzieży” odkrywający przed nami, co czytano w równieńskim gimnazjum. A czytano o pustyni Takla Makan i bohaterze, który „jechał do skromnej narzeczonej w Udżidżi”. Czy Ginczanka czytała książki Stanleya o poszukiwaniach Livingstona? A może jakieś mniej ambitne powieścidła podróżnicze, których pełno było wówczas w księgarniach? Nie dowiemy się, ale historia z „Powieści dla młodzieży” jest świetną parodią siermiężności tychże.

Czytając Ginczankę można odkryć nawiązania do Leśmiana, można zastanowić się nad pokrewieństwami z Jasieńskim, no i nie da się oddzielić Ginczanki od Tuwima – jej guru, w którego obronie napisze prześmiewczy wiersz. Bo Ginczanka z Równego wyjedzie do Warszawy, gdzie stanie się salonową ikoną i jednym z najciekawszych młodych talentów. Nagrodzona przez „Wiadomości Literackie” w prestiżowym Turnieju Młodych Poetów (obok m.in. Pawła Hertza) przebojem wejdzie do żywego i barwnego towarzystwa warszawskiej cyganerii poetyckiej. Tak zaczyna się tworzyć legenda Ginczanki, kobiety o której oczach będzie pisał niejeden mężczyzna (a i kobiety nie były obojętne wobec jej piękna). Pisze Ginczanka o dorastaniu, odkrywaniu kobiecości i siły tejże. Wiersze te są dzisiaj zaskakująco czytelne i w czasach, gdy uprawiamy „empowerment”, a megagwiazda muzyki pop Beyonce włącza do utworu słowa Chimamandy Ngozie Adichie, Ginczanka okazuje się swoistą zapowiedzią tych nowoczesnych i jakże ciekawych czasów. Jest krytyczna wobec opresyjnej kultury, dostrzega, że jest Zuzanną wśród starców. Jest ironiczna, jak w wierszu „Dziewictwo”, gdzie po naturystycznym, dosłownym opisie zwierzęcego macierzyństwa, które rozgrywa się wśród „chaosu leszczyn rozchełstanych po deszczu” pisze o współczesnych sobie kobietach:

A my…

… w hermetycznych

jak stalowy termos

sześcianikach tapet brzoskwiniowych

uwikłane po szyję w sukienki

prowadzimy

kulturalne

rozmowy.

Niewiele tu można dodać, choć Izolda Kiec poleca lekturę interpretacji tego wiersza autorstwa Michała Głowińskiego i Karoliny Wawer. Mimo krytyki środowiska („Kiedy snobów ogarnia chandra, / to kupują sobie „Skamandra”” z „Pochwały snobów”), Ginczanka doskonale odnajduje się w warszawskich grach salonowych. Gdy brukowiec „Wiem wszystko” w 1937 atakuje jej polską wersję nazwiska, z paszkwilem pod pachą „paradowała” w Ziemiańskiej, „pokazując artykuł każdemu znajomkowi”. Przynajmniej tak zapamiętał to zdarzenie Tadeusz Wittlin. Jest też Ginczanka współautorką jednego z moich ulubionych wierszy (w jego pisaniu wzięli udział też Broniewski, Hemar, Hertz, Hollender, Nowicki, Słonimski i Tuwim), czyli „Poeci tłumnie po kawiarniach zgromadzeni wyrażają swoje zdanie o pewnym tonie wierszy”, kończącego się frazą: „Po dwudzieste / trącał wiersze pies te”.

Kilka lat później nie było już stolika w Ziemiańskiej, a przez Polskę przetaczała się nazistowska fala. Z tego czasu znamy tylko dwa wiersze Ginczanki, w tym ten najbardziej znany – „Non omnis moriar – moje dumne włości…” będący potężnym oskarżeniem, jak i pożegnaniem, prośbą o pamięć, w pewnym sensie epitafium pisanym za życia. Izolda Kiec pokazuje coś, co jest jeszcze bardziej przerażające niż ten wiersz – fakt, że jego rękopis był później poprawiany, jego redaktor, Julian Przyboś nie zgadzał się na jego „nieoszlifowanie” i młodzieńczość. „Słowo”, pisze Kiec, „okazało się tu własnością mężczyzny”. Te wstawki, komentarze i uzupełnienia pokazują, że czymś na co teraz czekamy jest nowa biografia Ginczanki, myślę, że to będzie wielkie wydarzenie i mu kibicuję. A póki co przygotujmy się na nie czytając Ginczankę.

A „ginczankologia”? Ma się świetnie, w bibliotekach znajdziecie książki Agaty Araszkiewicz, starsze tytuły Izoldy Kiec, w księgarniach wspomnienia Marii Stauer o przyjaźni Ginczanki i Lusi Gelmont (nie jestem wielkim fanem tej książki) czy książkę Jarosława Mikołajewskiego „Cień w cień”, której osobiście nie lubię za pewną przesadność w tonie, ale można i należy się ze mną nie zgadzać, ale żeby to zrobić trzeba najpierw przeczytać. Do tego zachęcam, bo dyskusja o Ginczance dopiero się zaczyna, sporo mamy do odkrycia, może już nie w zakresie jej biografii, ale w poszukiwaniu innych kobiet-Żydówek piszących po polsku lub w jidysz przed wojną. Przedsmak takich poszukiwań dała nam kapitalna antologia poezji jidyszowych „Moja dzika koza”. Te historie jeszcze nas zaskoczą

Kończąc, bardzo chciałbym na koniec pochwalić wydawcę, Marginesy za piękne, estetyczne wydanie, świetną okładkę (Anna Pol), uważną redakcję (Adam Pluszka). W świecie komercji i „robienia” książek przywraca to po raz kolejny wiarę w to, że są jakieś idee, dla których się pracuje. Gratuluję. A Państwa czytających proszę – zerknijcie chociaż do tego tomu, bo tak się powinno „robić poezję”.