Wydawnictwo Marginesy wznowiło kilka tygodni temu „Szklany klosz” Sylvii Plath (w klasycznym tłumaczeniu Miry Michałowskiej). Powitałam ten gest z ulgą, ponieważ mój egzemplarz z serii z kolibrem z Książki i Wiedzy jest zaczytany na amen i w sumie zamienił się w dzieło liberatury - luźne kartki wymieszane niezobowiązująco w obejmie wytartej okładki (chyba kiedyś była błękitna). Mało jest książek, które czytałam tyle razy - gorzka opowieść dziewiętnastoletniej Esther Greenwood o amerykańskim śnie A.D. 1953 ma w sobie coś porażająco uniwersalnego i ponadczasowego. Jedyna powieść Plath, wydana w 1963 roku, zaledwie miesiąc przed samobójstwem autorki, jest zazwyczaj przywoływana w kontekście chorób psychicznych i dramatycznej nieskuteczności leczenia tychże w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych - działające środki farmakologiczne są odległym marzeniem, a elektrowstrząsy kojarzą się raczej z dziewiętnastowiecznymi domami dla obłąkanych niż z bezpieczną, sensowną terapią (i tak jest właściwie do dziś, chociaż samo leczenie jest obecnie skuteczne i pozbawione ekstremalnego charakteru).
Tytułowy szklany klosz najczęściej interpretowany jest w kategoriach depresyjnego odcięcia od świata, widocznego za szybą, niedostępnego i zniekształconego. Rzadziej mówi się o tym, że klosz wisi nad Esther od początku, kiedy nic nie zapowiada jeszcze choroby - wisi właściwie nad każdą dziewczyną z jej pokolenia, ale tylko nielicznym przychodzi do głowy, żeby spojrzeć uważnie w górę. Składają się na niego oczekiwania społeczeństwa wobec kobiet, wygodnie kompaktowe: młoda dama może skończyć szkołę, ba, nawet iść na uniwersytet, czemu nie - ale potem powinna wyjść za mąż, urodzić dzieci i piec ciasto w domu na przedmieściach, zachwycając nienaganną figurą i spiczastym stanikiem męża, zarabiającego na godne życie całej rodziny. Praca zawodowa nie jest dla mężatek, kariera nie jest dla kobiet. Bohaterka Plath wyobraża sobie drzewo figowe, z którego może zerwać tyko jeden owoc. Reszta usycha i spada z gałęzi. Chcecie całego życia? Wolne żarty, drogie panie. Poprzewracało wam się w głowach od powojennego dobrobytu. 

Czy dzisiaj jest lepiej? Tak. Możemy zebrać cały koszyk owoców. Możemy? Musimy! Wykształcenie, rozwojowa praca, pieniądze, interesujący partner, z którym tworzymy nowoczesny związek oparty na równościowych zasadach, zadbane dziecko, a nawet troje, wszystkie wychowane w duchu rodzicielstwa bliskości, do tego crossfit, pilates, złote nici i wakacje na Malediwach oraz jakieś zainteresowania, bo przecież trzeba się rozwijać. Na szczęście mamy doskonalsze leki niż Esther Greennwood i Sylvia Plath. Koszyk z figami jest przepełniony, a gałęzie nadal uginają się od apetycznych owoców? Tu trochę wenlafaksyny, tam fluoksetyna i da się żyć, w razie potrzeby łatając wyrwy w nastroju białym winem.

Karolina Andersson, bohaterka „O zmierzchu” Therese Bohman (przekład: Justyna Czechowska) przypomina mi Esther, której się udało, Esther żyjącą w czasach, kiedy klosz zniknął (przynajmniej w Szwecji) - a może wisi na tyle wysoko, że go nie widać? Karolina zakończyła właśnie dłuższy związek, nie ma dzieci, posiada za to profesurę w dziedzinie historii sztuki, z której jest niezwykle dumna. Pracuje naukowo na uniwersytecie, uczy studentów, jest autorką dobrze przyjętej książki o femmes fatales w erotycznych thillerach z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, pisze kolejną o przedstawieniach zwierząt w malarstwie przełomu wieków. Mieszka sama, we własnym mieszkaniu, ma warunki do pracy i rozwoju. Ale coś tu skrzeczy pod podłogą, w murach uczelni, w szafie z eleganckimi apaszkami i słoiku z doskonałym kremem do twarzy. Czy kobieta w średnim wieku, w wyczulonym na równość kraju/środowisku gra na takich samych zasadach jak mężczyźni? Czy nawet olbrzymia samoświadomość jest w stanie uchronić ją przed pułapkami stereotypowego myślenia o sobie i życiowych celach? Dlaczego drzewa figowe jej kolegów pokrywają się coraz świeższymi pączkami, podczas gdy jej owoce powoli tracą smak i jędrność?

Czytałam książkę Bohman z zachwytem i furią, kreśląc, znacząc i sadząc na marginesach tłuste wykrzykniki. U szwedzkiej autorki znalazłam idealną kompozycję złożoną z  braku akcji, chłodnej analizy oraz nieoczekiwanych, wspaniałych opisów: „Jeż spoglądał na nią przez szybę gabloty. Zawsze darzyła jeże sympatią za połączenie ich oczek z piernika i ostrych kolców na grzbiecie, a także dlatego, że były potomkami pierwotnych zwierząt, które znalazły się w środku cywilizacji”.
Oprócz warstwy obyczajowej dostajemy też wgląd w dylematy, którymi podszyte są akademickie dyskursy: czy pisząc herstorię można przymykać oczy na problematyczną wartość dzieł tworzonych przez kobiety? Czy odkrywanie zapomnianych artystek nie stało się wygodnym wehikułem, którym wożą się pewni siebie mężczyźni, papierowi feminiści?

Polecam na weekend równoległą lekturę obu książek - to nieoczywiste zestawienie, z którego płyną ponure wnioski, ale nikt nie obiecywał, że będzie nam w życiu wesoło.