Stephen Florida ma 21 lat i kończy naukę na małej uczelni w Północnej Dakocie. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym kiedy Stephen był nastolatkiem, potem zmarła opiekująca się nim babcia, obecnie chłopak jest zupełnie sam. Jego jedyną pasją, zajęciem i celem życia są zapasy – trenuje w dość marnej uniwersyteckiej drużynie, ale ma cel - osiągnięcie mistrzostwa stanowego w swojej kategorii wagowej przed opuszczeniem uczelni. Każdą chwilę poświęca na doskonalenie techniki, wydolności, rozpracowywanie przeciwników, jest na ścisłej diecie, powstrzymuje się od seksu, nie pije, nie pali. Jedynymi odstępstwami od ascetycznego trybu życia są chwile spędzone z Mary Beth, dziewczyną z kursu rysunkowego, oraz dziwaczne śledztwo dotyczące jednego ze szkolnych nauczycieli, który, jak głosi plotka, zamordował swoją żonę, pozorując jej śmierć w pożarze. Całkowicie samotny i skupiony tylko na jednym marzeniu Stephen okresowo pogrąża się w paranoidalnych myślach, towarzyszy mu też uzasadniony strach związany z przyszłością: co się stanie, jeżeli nie zdobędzie tytułu? Co powinien robić po opuszczeniu uczelni?

„Nazywam się Stephen Florida” to świetna książka, jeżeli jest się gotowym na wysiłek wejścia w idiosynkratyczny oraz hermetyczny świat bohatera-narratora. Stephen (a właściwie: Steven Forster, Stephen Florida to efekt literówki, która stała się trwałym pseudonimem chłopaka) nie tłumaczy swojego świata, czytelnik jest odbiorcą krótkich, poszarpanych, skoncentrowanych obsesyjnie wokół kilku wątków myśli. Książka, której autorem jest Gabe Habash, a tłumaczem Jędrzej Polak, trochę przypomina „Samotność długodystansowca”, trochę „Buszującego w zbożu”, przede wszystkim narracja Floridy jest jednak szalenie oryginalna i wciągająca.

Trudno powiedzieć, że w świecie przestawionym coś szczególnego się dzieje, chociaż akcja zmierza w stronę kulminacyjnych zawodów zapaśniczych w miejscowości Kenosha. Owszem, sceny na macie trzymają czytelnika za przysłowiowy pysk, ale poza nimi – a jest to zaledwie kilka stron w powieści – większość akcji odbywa się w głowie Stephena, a jest to głowa specyficzna. Nie wiadomo, ile z  jego monologów o szkole i nauczycielach jest prawdą, gdzie jest granica pomiędzy realnym światem a jego obrazem stworzonym przez szalejącego z napięcia i samotności Stephena (sceny w opuszczonej na zimę, przysypanej śniegiem szkole przywołują jeszcze jedno literackie skojarzenie – „Lśnienie” Stephena Kinga, zresztą autor zdaje się podsuwać ten trop, czyniąc z Kinga ulubionego pisarza kolegi Stephena z drużyny). Każdy, z kim Stephen styka się na dłużej, wydaje się w jakiś sposób zwichrowany: trener Hargraves, który cudem pokonał raka płuc i przyprowadza na treningi swojego psa, trener Fink, usunięty ostatecznie z drużyny za molestowanie seksualne zawodników, siostrzeniec konsultantki z biura karier, pokazujący Stephenowi kulisy pracy na polu naftowym i swoją przerażającą samotnię, profesor Silas podejrzewany (przez uczniów) o zamordowanie żony. Florida nie ogranicza się do snucia domysłów, w każdym przypadku doprowadza do konfrontacji z uznawanymi przez niego za niebezpieczne jednostkami, jednak są to sceny jak z koszmaru sennego, pozbawione logiki i konkluzji. Przypadek trenera Finka powoduje, że nie jest tak łatwo zakwalifikować wszystkie odczucia Floridy jako paranoidalne rojenia: Fink rzeczywiście molestuje chłopców, symptomatycznie: Linusa, najlepszego przyjaciela Stephena, i zostaje za to aresztowany.

Bardzo ciekawie prezentuje się w powieści kwestia związków Floridy: wydaje się, że fascynacja Mary Beth zdoła coś zmienić w niepokojąco jednotorowym świecie zapaśnika, jednak dziewczyna, odwzajemniająca początkowo jego intensywne uczucia, decyduje się skończyć uczelnię zaocznie i podjąć pracę w galerii sztuki położonej kilka stanów dalej. Oznacza to koniec związku. Rozpada się także przyjaźń Stephena z młodszym o kilka lat Linusem, zapowiadającym się na niezwykły zapaśniczy talent. Tutaj przyczyny są mniej jasne – w grę wchodzi kontuzja, podczas które Stephen pozostaje na uboczu drużyny, odsunięty od treningów przez Finka, zazdrość Stephena o sukcesy młodszego zawodnika, ale być może też wypierana homoseksualna fascynacja kolegą.

Najbardziej interesujące jest jednak w „Nazywam się Stephen Florida” radykalne zerwanie z modelem opowieści o zdeterminowanym sportowcu, któremu czytelnik kibicuje aż do zwichnięcia kciuków. Po pierwsze, Florida nie jest sympatyczną sierotką, z którą łatwo sympatyzować, z czego sam kpi na początku powieści, nazywając się „sierotą nowoczesną”, daleką od dickensowskich wzorców. Jest agresywny, odpychający, zaburzony, nieracjonalny. Czasem pozwala sobie na momenty słabości (głównie pod postacią myśli o rodzicach czy swoim dzieciństwie), ale to nie czyni go wcale bardziej ujmującym, bo po chwili wdziera się do domu kolegi, kradnie samochód czy łamie palec przeciwnikowi. Po drugie, kadra trenerska w drużynie Floridy także odbiega od filmowego stereotypu „zły trener, ale też dobry trener, który rozumie zwichrowanego zawodnika i wydobywa z niego wszystko, co najlepsze”. Drużyną Stephena opiekują się sami źli trenerzy.

Niełatwa i intrygująca książka, na pewno warto zmierzyć się z tym specyficznym horrorem dla inteligentów.