Maria Janion postulowała, byśmy do Europy udali się z naszymi umarłymi, co miało oznaczać z jednej strony pogodzenie się z historią ale i uznanie niekoniecznie bohaterskich czynów naszych przodków. Postulat Janion się wypełnia - powoli odkrywamy kolejne historie o tym, jak bardzo niebohaterscy byliśmy. Nie ma narodów, których historia składa się tylko z chlubnych momentów, nie jesteśmy osamotnieni, ale chyba wyjątkowo bronimy „racji narodowej” i chwilami wręcz bajkowej opowieści o naszej przeszłości. Grzegorz Gauden w książce „Lwów - kres iluzji. Opowieść o pogromie listopadowym 1918” z detalami odkrywa kartę historii, którą najchętniej byśmy wydarli z podręczników, gdyby się w nich znajdowała.

22 listopada polskie wojska przełamują Ukraińców i wkraczają do Lwowa. Obrońcy zdążyli się wycofać lub zginęli w walkach, w mieście pozostali głównie Polacy i Żydzi. Ci drudzy faktycznie nie byli szczególnym wsparciem dla polskiej większości - zachowywali się raczej neutralnie, czekając na rozwój wypadków. Ale żeby od razu pogrom? Zwycięskie wojska właściwie od pierwszych godzin nowej, polskiej władzy przystąpiły do rabowania żydowskich sklepów, wyważania drzwi do kamienic zamieszkałych przez żydowskie mieszczaństwo, rabowania i mordowania. Dowództwo wojskowe i cywilne przez dwa dni nie widziało palących się kamienic, nie słyszało strzałów ani ludzi, którzy po prostu wchodzili do żydowskich sklepów, jak do otwartych magazynów z dobrami. W pogromie i rabunku wzięły udział wszystkie warstwy społeczne, dokumenty wskazują, że również eleganckie panie z wyższych sfer nie omieszkały zajrzeć do żydowskich sklepów. Nie płacąc. Dodajmy, że kapitan Czesław Mączyński, dowodzący wojskami we Lwowie wydał odezwę, która zachęcała do pogromu. Później będzie się wypierał jej autorstwa, ale fakty po latach ustalone przez Grzegorza Gaudena jasno wskazują na niego. Trwającemu trzy dni pogromowi można było zapobiec, na co również zgromadzone przez Gaudena dokumenty wskazują, a jednak nikt z obecnych wtedy we Lwowie nie zrobił nic, by tak się stało.

Wybuchł międzynarodowy skandal - w Stanach i Anglii domagano się ujawnienia prawdy o pogromie, prasa donosiła o tysiącach zabitych, co też było przesadą, ale przynajmniej zmusiło polskie władze do reakcji. Na miejsce przybył sędzia Sądu Najwyższego, który przesłuchał świadków i nie miał wątpliwości co do przebiegu wydarzeń. A jednak wszystkim się upiekło - słowo „pogrom” zniknęło z zagranicznych raportów (zachodnie mocarstwa wysłały swoich śledczych), a do historii przeszli dzielni obrońcy Lwowa. Nie mordercy Żydów, o ofiarach nie wspominając, bo przecież historię piszą zwycięzcy.

Książka Gaudena to opowieść oparta na lekturze dziesiątków dokumentów, detektywistycznej pracy porównawczej, logicznej dedukcji i świadomości, że trzeba wszystko opowiedzieć niezwykle z detalami. Autorowi pomagają dokumenty - ich lektura jest wstrząsająca i pokazuje antysemityzm w najgorszej, wręcz zwierzęcej formie. Gauden pokazuje też jak od samego początku manipulowano opowieścią wokół pogromu - jak zmieniano język, jak wpływano na świadków, jak zacierano ślady. Nie robiono tego w rękawiczkach - do zrzucenia winy na bandytów i samych Żydów zachęcały publiczne odezwy. Udało się Gaudenowi połączyć perspektywę lokalną, samą opowieść o tym, co działo się we Lwowie z szerszą refleksją – przypomina inne pogromy, których dokonali Polacy u progu nowego państwa, wskazuje na przyczyny ideowe i źródła antysemityzmu, prześwietla biografie głównych uczestników lwowskiego pogromu i demontuje mit.

Mam kilka zarzutów wobec tej książki - czasem brakuje odważnych decyzji redaktorskich, a przycisk „delete” był używany zbyt rzadko, nie wszystkie źródła trzeba było tak obszernie cytować, a i samą opowieść warto było skondensować, zwłaszcza w części opowiadającej o kolejnych raportach i wnioskach wyciąganych po pogromie. Autor zbyt często myśli za nas, nie pozwala na samodzielne wyciąganie wniosków. Z drugiej strony doskonale rozumiem Grzegorza Gaudena - jako praca źródłoznawcza jest to świetna i niezwykle wartościowa robota, a pozostawianie niejednoznaczności mogłoby się skończy dla książki manipulacjami, bo przecież historia nawet tak oczywista nadal podlega interpretacjom.