Maciej Zaremba Bielawski stworzył dzieło wyjątkowe w swojej intensywności, językowej wirtuozerii (brawa dla tłumacza z języka szwedzkiego, Mariusza Kalinowskiego), której towarzyszy przemyślana, wręcz architektoniczna konstrukcja. W „Domu z dwiema wieżami” reporter przedstawia kilka równoległych historii składających się na jego prywatną opowieść o samym sobie. I ta prywatność, zagubienie w świecie dokumentów, faktów, ale i domysłów oraz fikcji jest warstwą, która sprawia, że zostajemy wręcz podstępnie zabrani na wycieczką po polskiej historii, której trasę pokonywaliśmy już wielokrotnie, ale tym razem będzie to wyprawa polifoniczna, do fundamentów dwóch wież. „Dom z dwiema wieżami” jest też prywatną historią polskiego antysemityzmu. Autor nie oskarża społeczeństwa, nie zajmuje się wizją „stosunków polsko-żydowskich”, a wskazuje na konkretnych winowajców, śledzi źródła i pokazuje, w jaki sposób antysemickie brednie stawały się zabójczą rzeczywistością. Przed wojną, w jej trakcie, w „powojnie” (pożyczam sobie termin od Wita Szostaka).

 

 

Dom z dwiema wieżami” to kilka opowieści - chłopacka, trochę sztubacka opowieść o dorastaniu w cieniu wybitnego ojca, zapobiegliwej matki i nadmiernie czasem troskliwych dziadków. W tle Polska lat 50. i 60., chwilami może zbyt pieczołowicie opisana, ale nie zapominajmy, że książka jest tłumaczeniem, a wyjaśnienie kontekstu dla szwedzkiego czytelnika było istotne. Ta historia kończy się w 1968 roku, w momencie, gdy Maciej dowiaduje się, że jest Żydem. I postanawia wyjechać do Szwecji. Bo Ibsen był Szwedem. Chociaż nie był.

 

Druga opowieść jest przedwojenna i pokazuje jak pozorna wspólnota polsko-żydowska, którą czasem dzisiaj karzą nam wspominać prostoduszni organizatorzy festiwali “kultury żydowskiej”, jest współczesnym wymysłem. W tej opowieści Zaremba sięga do Dmowskiego i pokazuje, że jednym z fundamentów, na których zbudowano niepodległość kraju nad Wisłą jest antysemityzm. I jest tu Bielawski kimś więcej niż reporterem, biografem - jest zaangażowanym działaczem, synem broniącym własnych rodziców i pamięci o nich. Gdy pisze list do organizacji noszącej imię antysemickiego prawnika, Juliusza Harbuta, dotykamy prywatnego jądra ciemności. Jak bardzo zdeterminowany jest autor książki, że nic nie powstrzymuje go przed tak zaangażowanym działaniem? Postawa Bielawskiego jest słuszna i wstrząsająca, choć wykracza mocno poza gatunek literacki, którym się posługuje. I tym bardziej jako gest jest ważna. Performansem Bielawski daje nam lekcje myślenia i działania. Obarcza nas swoją indywidualną krucjatą i sprawia, że jesteśmy świadkami oskarżenia. Już nie uciekniemy.

 

Trzecia historia jest już wojenna. Ona z matką i psem ukrywają się. Warszawskie okolice, dziesiątki przygód, wiele sprytu, trochę szczęścia, sporo mądrości. Fatum jest dla nich łaskawe. On w Oflagu, trochę gwiazda, prowadzi zajęcia, badania, nawet publikuje. Bywa absurdalnie - jeńcy wojenni mają dostęp do lepszych towarów niż nazistowscy wojskowi. Bielawski śledzi układy pomiędzy jeńcami a oprawcami pokazując, że wspólnoty interesów na wojnie bywają zadziwiające. Dwie przeplatające się opowieści, na których końcu Oskar poznaje Elżbietę.

 

Ta książka to opowieść o dwóch wieżach - wyjątkowych ludziach, którzy się spotkali i spróbowali ze sobą żyć, tworząc dom. Ale każda z tych konstrukcji wciąż była bytem oddzielnym, w jakiś sposób osamotnionym, przez historię, pochodzenie, doświadczenie. Nad moim tymczasowym biurkiem w kuchni wisi cytat z Barnesa o miłości, że jest to łączenie dwóch elementów „które nigdy dotąd nie były połączone, i czasem to się sprawdza, a czasem nie. Czy tu się sprawdziło? Decyzja o rozstaniu w 1968 roku była dramatyczną czy oczywistą konsekwencją dużo wcześniejszych postanowień? Rodzina jako monolit, budowla, jedna z niewielu metafor w książce pełnej konkretu. Historia niemożliwości, która na krótki czas stała się możliwa. Ludzie żyjący w labiryncie lęku i strachu, którzy spotkali się i choć bardzo się pilnowali, by ich syn nie odziedziczył lęku - to się nie mogło udać. „Dom z dwiema wieżami” jest książką „w procesie”, choć precyzyjną w języku i konstrukcji, to dająca nam dostęp do wielkiej pracy, jaką musiał z sobą samym wykonać jej autor.

 

To prywatna opowieść, specyficzne widzenie historii zwanej „powszechną”, dzięki czemu autor mógł swobodniej wybierać tematy z którymi się rozprawia. Może momentami trochę spłyca źródła polskiego antysemityzmu, za mało wychodząc poza XX wiek i nie drążąc ich wielowiekowej struktury, czasem nie ufa czytelnikom i jakby nadmiernie skupia się na przedstawieniu procesu wnioskowania. To nie są mankamenty tej niezwykłej książki, ale specyficzne problemy z pisaniem w sytuacji, gdy niedopowiedzenie, posługiwanie się metaforą czy skrótem może dać pole innym niż autor by chciał rozpoznaniom. Pewna dydaktyczność „Domu z dwiema wieżami” jest tu usprawiedliwiona i fantastycznie zakryta w języku, który balansuje pomiędzy dziennikarską sprawozdawczością, reporterskim zacięciem i osobistym oskarżeniem.

 

Książka wyrafinowana, co widać w recenzji „Dagens Nybeter”, której autor zwraca uwagę, że powinna być ona dla Szwedów przypomnieniem o wartościach - otwartości, tolerancji i różnorodności - zwłaszcza, że ukazała się tam na kilka tygodni przed wyborami. W Polsce ukazuje się ona tuż przed końcem roku burząc hierarchię, w której funkcjonujemy - ważne książki wychodzą wcześniej, by mogły znaleźć się w rankingach, podsumowaniach, kolorowych dodatkach o prezentowych „musiszmieć”. I dobrze, bo to książka spoza wyścigów, unikatowa, wielopłaszczyznowa, z pewnością wybitna. Absurdalnie piękna, co podkreśla staranne i eleganckie wydanie. Zaskakująco, jest to opowieść o miłości, choć ponad wszystko o historii. Będzie ona służyła jako dziwny, niezwykle przykry podręcznik polskich dziejów. Możemy się z niego nauczyć nie tylko tego skąd przychodzimy, ale i dowiedzieć, że możemy coś zrobić, by to dokąd zmierzamy to nie była przestrzeń z murami i krematoriami.