Autor: Olga Wadowska-Wróbel

 

Zachwycali się nią wszyscy - od Krzysztofa Komedy, który zaledwie 15-letnią Ulę mianował solistką swojego zespołu, przez branżowe autorytety, przyznające jej liczne wyróżnienia, aż po dziennikarzy amerykańskich stacji telewizyjnych. Ona sama jednak przez długie lata wątpiła nie tylko w swój talent, ale i w urodę oraz możliwości odniesienia sukcesu za oceanem. W 1973 roku Dudziak i jej ówczesny mąż Michał Urbaniak, mieszkali w niezbyt luksusowym – a dokładniej określanym mianem „zapyziałego” - hotelu na nowojorskim Manhattanie i walczyli o wydanie na rynku amerykańskim nagranej jeszcze przed wyjazdem z Polski płyty „Fusion”. 30-letnia artystka bardzo przeżywała nie tylko oczekiwanie na efekty „lobbingu” uprawianego w tej kwestii przez Urbaniaka, ale po prostu tęskniła za krajem. Jak wspomina w najnowszej książce, podczas Parady Pułaskiego, będącej w Stanach „uroczą manifestacją polskości”, na widok zastępów harcerek wzruszyła się tak bardzo, że płakała siedząc na krawężniku i zawodziła: „Ja chcę do domu, do mamy!”. Dudziak do Polski przyjechała na dłużej dopiero w 1985 roku - na koncert z Bobbym McFerrinem w ramach Jazz Jamboree w Warszawie.

 

Samotna matka i „tanie, ruskie wzmacniacze”

Ta niepewność pojawiła się znów, kiedy w połowie lat 80. rozwiodła się z Urbaniakiem i została, jak sama wspomina, „wokalistką jazzową z Polski z dwojgiem małych dzieci, bez pieniędzy”. Dudziak podjęła się „zwykłej” pracy w firmie znajomego, zajmującej się sprowadzaniem wzmacniaczy z ZSSR i sprzedawaniu ich w USA. Przez pół roku trudniła się telemarketingiem, co było podwójnie kłopotliwe: po pierwsze ze względu na brak umiejętności potrzebnych do obsługi komputera, po drugie ze względu na brak umiejętności potrzebnych do skutecznego sprzedawania „tanich, ruskich wzmacniaczy”. Poza tym, żeby utrzymać siebie i córki, godziła to zajęcie z dwoma innymi - kelnerowaniem i pracą w budce operatora telefonicznego, oferującego tanie połączenia do Europy dla emigrantów. Doświadczenie to kazało się Dudziak zastanowić: dlaczego uważa się za takiego „życiowego nieudacznika”? Krótko później wróciła do zajmowania się muzyką.

 

 

Diwa z operetki

Artystka nigdy nie ukrywała, że jej wielką miłością były oryginalne, kolorowe stroje. Ponad 40 lat mieszkania w Nowym Jorku tylko wzmocniło tę słabość, która, przeszczepione na grunt polski, owocowała zabawnymi sytuacjami. W latach 80. przyleciała do kraju, aby zagrać koncert z zespołem Walk Away, pierwszą rodzimą grupą grającą gatunek muzyczny fusion. Kiedy przebrała się w swoją suknię przygotowaną na wieczór - „czarną, za kolano, uszytą z atłasu łączonego z koronką, i gdzieniegdzie ozdobioną wielkimi kamieniami udającymi brylanty” - jej ówczesny menedżer, Wiesław Dąbrowski, stwierdził z lekkim przerażeniem: „Ula, to nie operetka!”. Innym razem uwagę celników na Okęciu przykuła skórzana torebka Dudziak ozdobiona, a jakże, dużymi sztucznymi brylantami. Przyglądali się im za pomocą szkła powiększającego sprawdzając, czy aby na pewno nie przemyca do Polsk drogocennych kamieni.

 

Maryla Rodowicz, Edyta Geppert i Krystyna Prońko

Z wszystkimi tymi artystkami Dudziak była mylona co najmniej kilkukrotnie, zazwyczaj w komicznych okolicznościach. Krystyną Prońko okrzyknięta została przez jednego z pasażerów lotu na trasie Goeteborg-Warszawa, który nie posiadał się z radości, że udało mu się nie tylko poznać swoją idolkę, ale i zrobić z nią zdjęcie. Była też brana za Edytę Geppert, Irenę Jarocką i Marylę Rodowicz. Jeden ze stołecznych taksówkarzy, zapewniony przez Dudziak, że nie jest tą osobą, na którą mu wygląda, wyznał nawet, że w jego opinii piosenkarka nie ma za grosz talentu, zaś jego pasażerka, wcale-nie-Urszula-Dudziak, powinna zmienić kolor włosów na blond.

 

 

Nie ujmując niczego koleżankom Dudziak po fachu, zdecydowanie trudno pomylić ją z kimkolwiek innym - co bez wątpienia potwierdza jej najnowsza książka.