Luciano Pavarotti – swój chłop

Twórcy nie łudzą się, że zgłębią portretowanych bohaterów na tyle, by przedstawić nam ich nowe oblicze, dlatego decydują się na inną taktykę: autorskość. Tak jak Ron Howard, którego „Pavarotti” utrzymany jest w stylistce jego wcześniejszych hitów - „Pięknego umysłu” czy „Apollo 13”. Amerykanin z encyklopedyczną zaciętością śledzi życiorys Luciano Pavarottiego najpopularniejszego śpiewaka, który operę wyprowadził z filharmonii na stadiony, ale jego uwagę przykuwają jedynie tematy świadczące o wielkości portretowanego bohatera. Mamy tu więc cała masę anegdot - o diecie opartej na trzech kulkach lodów waniliowych, wożeniu w trasy koncertowe własnego prosciutto i tortellini czy dobijanie się do Bono poprzez włoską gosposię. W ten sposób Howard kreśli portret „swojego chłopa”, któremu ani sława, ani majątek nie uderzyły do głowy. To pomnik na cześć mistrza, w którym nie ma miejsca na kontrowersje ani niewygodne tematy. Pytanie, czy są do czegokolwiek potrzebne, bo film operuje na tyle sprawną narracją, zajmującą treścią i wspaniałą muzyką, że nie da się oderwać oczu od ekranu. O skłóconych żonach i obrażonych dzieciach doczytacie w plotkarskich mediach.

 

 

Diego Maradona – zwykły człowiek, niezwykły sukces

Niepodrabialny styl wyrobił sobie także Asif Kapadia. Jego obecny na ekranach kin „Diego” to zamknięcie trylogii, na którą składały się także filmy o piosenkarce Amy Winehouse i trzykrotnym mistrzu świata Formuły 1 Ayrtonie Sennie. W biografiach swoich bohaterów - zwykłych ludzi skazanych na niezwykły sukces - znajduje wspólny mianownik. Jednak zamiast przyglądać się, jak szybowali na szczyt popularności, zdobywając uwielbienia tłumu (u Maradony to okres gry w barwach SSC Napoli), a potem spadali w przepaść używek i autodestrukcji, docieka, kto im w tym pomógł. Kapadia jest wobec swoich bohaterów empatyczny. Przypomina, że, owszem, do romansu z narkotykami wystarczą chęci, ale jest jeszcze kwestia dostawy i rytuałów, bo w otoczeniu gwiazd nie brakuje chętnych imprezować na ich koszt. To wszystko składa się na skomplikowany obraz otoczenia bohaterów, to na nie reżyser rzuca nowe światło. Maradona w „Diego” zostaje silnie wpisany w kontekst czasów i środowiska i to największa siła tego filmu.

 

Ted Bundy – morderca z żurnala

W odważny sposób na seryjnego mordercę Teda Bundy’ego popatrzył również Joe Berlinger. Twórca wsławił się kręconym w czasie procesu tzw. trójki z Memphis dokumentem „Paradise Lost: The Child Murders at Robin Hood Hills”, który miał realne przełożenie na to, jak Amerykanie oceniają rzetelność prowadzonego śledztwa i wagę dowodów świadczących na niekorzyść nastolatków oskarżonych w 1993 roku o brutalne morderstwo. Oczekiwano od niego kolejnego mocnego uderzenia. Nic więc dziwnego, że kiedy oznajmił, że w filmie „Podły, okrutny, zły” rolę Bundy’ego zaangażuje ślicznego jak obrazek Zaca Efrona - w internecie zawrzało. Berlinger wiedział jednak, co robi, bo na swój film miał inny pomysł niż przybliżenie życia bohatera jeden do jednego. Amerykanina interesował Bundy jako celebryta, na którego proces przychodziły rzesze dziewczyn przekonanych, że ktoś tak śliczny jak Ted nie może być winny zarzucanych mu zbrodni. Do tego dochodzi refleksja nad światem mediów, które zrobiły z sądowego postępowania show. Sprawa Bundy’ego była pierwszą w historii telewizji relacjonowaną bezpośrednio z sali rozpraw. W trymiga uczyniła z go znanym w całym kraju. Społeczeństwo nie widziało w nim jednak wroga publicznego numer jeden, tylko celebrytę.

„Podły, okrutny, zły”

Melita Norwood - czerwona babcia

Antycelebrytką stała się natomiast Melita Norwood, o której gazety na Wyspach doniosły, gdy była już mocno po 80-ce. Kobieta w czasie II wojny światowej przekazywała tajne informacje rządowe radzieckiemu szpiegowi, co wyszło na jaw ponad pół wieku później. Mimo upływu lat Brytyjczycy nie mieli dla swojej krajanki litości. Nazywano ją czerwoną babcią, domagano się, by życie dokończyła w więzieniu. To właśnie jej postać stała się podstawą książki Jennie Rooney, którą przeniósł na ekran Trevor Noon. Reżysera nie interesował jednak ekranowy sąd nad nią, tylko skomplikowana sytuacja, w której znalazła się za młodu. Z filmu „Tajemnice Joan”, w którym w tytułową bohaterkę wcieliła się fenomenalna Judi Dench, wynika, że Norwood kierowała naiwna wiara w to, że tylko zrównoważony dostęp do wiedzy na temat bomb powstrzyma ZSRR i Wielką Brytanię przed wymierzeniem w siebie dział największego kalibru. Choć akcja w dużej mierze dzieje się w czasie drugiej wojny światowej, nie uświadczymy tu spektakularnych wybuchów. Kamera nie zagląda na pole walki. Koncentruje się na twarzy Joan, w której głowie przebiega front równie tragicznej walki - z samą sobą, własnymi ideami i wiarą.

„Tajemnice Joan”

 

Rudolf Nuriejew – winny wolności

Podobny konflikt napędza Rudolfa Nuriejewa w filmie Ralpha Fiennesa „Biały kruk”. Rosyjski mistrz baletu robi karierę, kiedy zimna wojna skutecznie blokuje przepływ artystów pomiędzy krajami, a wszystko, nawet balet, interpretowane jest w kluczu politycznym. Nuriejewowi jakoś jednak się udaje. Jedzie do Paryża, gdzie doskonali się w swojej pasji. Wierzy, że uda mu się żyć ponad politycznymi podziałami - odwiedzać matkę w Związku Radzieckim, a tańczyć w stolicach Europy Zachodniej. Totalitarna machina szybko jednak przypomni mu, że dla dyktatury nie ma nic groźniejszego niż wolność. Postawiony pod ścianą chłopak będzie musiał podjąć najtrudniejszą decyzję w życiu i ustalić, co ma dla niego najwyższy priorytet. Fiennesa, który sam zagrał rosyjskiego nauczyciela Rudolfa Nuriejewa, interesuje najbardziej kwestia skomplikowanej tożsamości bohatera nie czującego się nigdzie na swoim miejscu. W ZSRR się dusi, w Paryżu jest bardziej uchodźcą niż utalentowanym artystą ze Wschodu. Jedni go żałują, inni nim pogardzają. A wszystko tylko i wyłącznie dlatego, że nie chce się dać zamknąć w geograficznych granicach.

 

Carlos Acosta – tancerz mimo woli

Nie liczy się z nimi również Carlos Acosta, kubański mistrz baletu, któremu poświęcony jest film „Yuli” Icíar Bollaín. Reżyserka również kładzie nacisk na tożsamość chłopaka, którego ojciec, potomek czarnych niewolników w Hawanie, zapisuje do szkoły baletowej w wieku 10 lat. Syn broni się przed tym, bo balet to „miejsce dla dziewczyn i gejów”. Mimo ogromnej niechęci, która towarzyszyła mu nawet u szczytu kariery, Carlos radzi sobie świetnie. Na tyle, że szybko trafia do angielskiego The Royal Ballet. Kiedy wraca na komunistyczną Kubę, mamy powtórkę z sytuacji Nuriejewa: krajanie mają go za rozpieszczonego pieniądzem kapitalistę. Gdy zaś tańczy w krajach Zachodu, ludzie nie potrafią przestać patrzeć na niego przez pryzmat miejsca, w którym się wychował. Poczucie wyalienowania jest tym silniejsze, że na ekranie oglądamy samego Acostę, który zagrał tu siebie. Jest w tej roli naprawdę świetny. Trudno z nim nie empatyzować, nawet, jeśli nie mamy pojęcia o balecie.