Zacznijmy od rzeczy oczywistej - muzyka. Nie da się zrobić filmu o Queen, któremu ta nie nadawałaby rytmu. Twórcy dzielnie starają się unieść jej ciężar, choć nie ma co się czarować - nikt nie zaśpiewa piosenek zespołu tak, jak robił to Freddie Mercury. Jednak wcielający się w jego rolę Rami Malek, znany ze świetnego serialu „Mr. Robot”, nie odpuścił na wstępie. Aktor przeszedł skomplikowane kursy nauki śpiewania i opanował potężną liczbę piosenek. Czuje się w nich naprawdę dobrze i w wielu miejscach zastanowicie się, czy to jeszcze on, czy już Mercury z playbacku. Taką metodę zastosowano - albo w całości śpiewa Malek, albo Mercury. Nie ma kombinowania z nakładaniem na siebie głosów w postsynchronach, a mimo to całość brzmi naturalnie i przekonująco, więc pewnie za dźwięk i jego montaż też posypią się nominacje.

 

Jak rodziły się hity?

Powstawanie wybitnych utworów grupy - przełomowego „Bohemian Rhapsody” z 1975 roku, w którym opera miesza się z muzyką popularną, „We Are the Champions” (1977) czy „Don’t Stop Me Now” (1979) - to zresztą najciekawsza część filmu. Scenarzyści wykonali dokładne badania nad tym, jak wyglądała ich geneza. Dotarli do zdarzeń i anegdot, które usatysfakcjonują fanów, a tych, którzy Queen kojarzą jedynie z playlist stacji radowych, powinna zachęcić do zgłębienia wiedzy na temat losów tej intrygującej grupy. W dwugodzinnym filmie nie ma bowiem mowy o wyczerpaniu tematu, co zresztą wpłynęło na wydłużenie procesu produkcji. W pierwotnej wersji Mercury’ego miał zagrać Sacha Baron Cohen, ale pokłócił się z Brianem Mayem, który nie zgadzał się, by scenariusz kończył się na śmierci frontmana, tylko pokazywał dalsze perypetie grupy.

 

 

Kiedy filmowy Freddie Mercury zabiera się za pisanie piosenek, rozpoczynają się skomplikowane i trudne procesy. Impuls z zewnątrz uruchamia coś w środku artysty, który nie chce wylewać swoich emocji ani odczuć bezpośrednio na papier. Sięga po metaforę, zasłania się poezją, szuka słów, dzięki którym może wprowadzić pewną tajemnicę. Ta tajemnica przetrwała i wygląda na to, że to ona zagwarantowała piosenkom Queen - oczywiście w parze z genialnym wykonaniem Mercury’ego, który obdarzony był czterooktawowym głosem - nieśmiertelność. Choć komercyjne stacje radiowe zażynają je, nie nudzą się nam. „Bohemian Rhapsody” pozwala zrozumieć, jaka jest różnica między hitem jednego sezonu a piosenką, która przetrwa dekady. Queen stał się kuźnią tych drugich.

 

Sztuka przede wszystkim

Ale sukces jest przez bohatera inaczej definiowany, niż przez dzisiejszych celebrytów. Chociaż Mercury był niekwestionowanym idolem epoki, nie pozwalał nieść się fali. Chociaż w jego życiu rządziła zabawa, szampan mieszał się z narkotykami, a płyty sprzedawały się tak, że mógłby dyktować wszystkim warunki, nie zerwał się ze smyczy i nie przedłożył nad muzykę ego ani wygodnego życia. Dowód? Choć jego konta bankowe pękały w szwach, nigdy nie zdecydował się na operację tyłozgryzu, który był jego największym kompleksem. Śmiał się nawet, że tworzą trio z Eltonem Johnem i Rodem Stewartem - on ma zęby, John - nos, a Stewart - włosy. Za bardzo bał się, że operacja mogłaby wpłynąć na jego głos. Muzyka była najważniejsza.

 

Rami Malek zdaje się być do Mercury’ego podobny pod kątem patrzenia na uprawiany zawód. Na potrzeby roli przeszedł skomplikowaną transformację - przez długie tygodnie nosił aparat ortodontyczny, który w ekspresowym tempie wykrzywił jego zęby w taki sposób, że jego uśmiech wygląda jeden do jednego jak uśmiech Mercury’ego. Bez użycia grama efektów specjalnych. Akademia kocha takie metamorfozy, więc aktor statuetkę za najlepszą rolę męską ma raczej w kieszeni, ale spokojnie - nie będzie to nagroda jedynie za poświęcenie, ale za skomplikowaną i wiarygodną kreację. Malek jest tak bardzo żywy i magnetyczny, że momentami aż wybija się z kadru. To wtedy staje się z Mercurym jednością.