Gaba Kulka, jedna z najciekawszych postaci polskiej muzyki niezależnej, po raz pierwszy wydaje płytę nie własnym sumptem, lecz w wytwórni. Tej samej, dla której nagrywa ostatnio Czesław Mozil. Opowiada o poskramianiu rozbuchanej formy swoich piosenek podczas pracy nad płytą "Hat, Rabbit".

 

"Hat, Rabbit" to Pani pierwsza płyta nagrana dla wytwórni. Dwie poprzednie przygotowała Pani, zrealizowała i wyprodukowała zupełnie niezależnie. Dlaczego zrezygnowała Pani z komfortu bycia samej sobie sterem, żeglarzem i okrętem? Czy w ogóle był to komfort?

Komfort, ale nie z wyboru. Nie była to świadoma decyzja tworzenia czegoś zupełnie niezależnie, tylko naturalna ewolucja. Nagrywając pierwsze utwory na "Out" początkowo nawet nie myślałam o tym jako o materiale na cała płytę. Chciałam pokazać w tych nagraniach wachlarz moich możliwości, zaprezentować rzeczy starsze, nowsze i zupełnie świeżutkie. A dopiero gdy kończyłam pracę, zrozumiałam, że jest to normalny regularny album zrobiony na miarę moich ówczesnych możliwości.

Nieco później zrozumiałam też, że potrzebuję pomocy przy dystrybucji i ze nie będę na własnych barkach dostarczać kartonów z płytami do sklepów (śmiech). Cały system i działania rynku poznawałam ruchem robaczkowym (śmiech). Człowiek, patrząc na innych artystów, wyobraża sobie, że wie coś o promocji, ale to nie jest prawda. Na tym etapie wiedziałam już, że muszę znaleźć jakieś rozwiązanie. Przyglądałam się temu, co robiła na przykład Paulina Przybysz i zastanawiałam się, czy zdecydować się na całkowitą niezależność, biorąc na siebie gros ciężaru wydawniczego, logistycznego i wszystkich pozostałych, ale doszłam do wniosku, że nie nadaję się do takich działań. Zaczęłam się rozglądać i szukać. Miałam ten komfort, że nie byłam absolutną debiutantką, która puka do drzwi z nagraniem demo.

"Hat, Rabbit" ma zupełnie inne brzmienie niż to, które można usłyszeć na "Out".

Moim najważniejszym celem przy tworzeniu nowej płyty było wykorzystanie brzmienia zespołu. "Out" jest tego zupełnie pozbawiony, a praktycznie od zakończenia pracy nad poprzednim albumem rozpoczęłam współpracę z muzykami, z którymi teraz występuję. To niemal trzy lata wspólnej pracy, dzięki czemu osiągnęliśmy dość skonkretyzowane brzmienie. Od mniej więcej roku nasze wspólne granie przybiera cechy świadomego tworu muzycznego. I tę energię, którą mamy na żywo i która jest czasem trudna do ujęcia w jakieś ramy, chciałam przetworzyć i utrwalić na płycie. Jestem świadoma, że nic nie trwa wiecznie. Teraz gramy w taki sposób, a za chwilę będziemy brzmieli inaczej.

Czy to znaczy, że "Hat, Rabbit" jest swego rodzaju notatką z pewnego etapu rozwoju muzycznego Gabrieli Kulki?

Takie było zamierzenie i punkt wyjścia, ale ostatecznie poszło to w nieco innym kierunku. Żeby zapisać ten etap musielibyśmy nagrać płytę na żywo. A na "Hat, Rabbit" wykorzystaliśmy to, co już wiemy, w środowisku studyjnym. Jest na tej płycie element żywiołowości, wynikający nie tylko z intencji, ale też z okoliczności, ponieważ wszystkie partie instrumentów nagraliśmy w trzy i pół dnia. Później w niecały tydzień nagrałam wokale - częściowo w domu, częściowo już we Wrocławiu z Marcinem Borsem.

A duet z Czesławem?

Nagraliśmy we Wrocławiu podczas miksowania. Czesław przyjechał, w jednej piosence zaśpiewał, w drugiej trochę pokrzyczał i było to bardzo fajne (śmiech).
Reasumując: całość została nagrana prawie na żywo, w związku z tym posiada wszystkie plusy i minusy takiego materiału. Nie wyrównywaliśmy go za bardzo, chcieliśmy, żeby było słychać, jak gramy. Jednocześnie jednak okazało się, że materiał studyjny rządzi się innymi prawami i musi być inaczej zmiksowany. Z niektórych piosenek musiałam wyrzucić 90% aranżu! Cięliśmy ścieżki tak długo, aż zostawały na przykład tylko perkusja i fortepian, jak w "Challengerze". Wcześniej były w całym tym utworze bas i gitara, teraz pojawiają się tylko w kilku miejscach.

Czyli miksowanie polegało na redukcji?

Tak i wydaje mi się, że jest to właściwe podejście. Mam tendencje do barokowego i rozbuchanego myślenia o muzyce i bardzo dobrze, że Marcin Bors był taki czujny i zachęcał do odważnych ruchów, które zostały wykonane tam, gdzie było to potrzebne. Dzięki temu płyta jest bardziej intensywna.

Jak można pogodzić barokowy temperament z ascetyzmem?

To nie ascetyzm. Okazywało się, że im więcej zdejmowaliśmy w studiu z aranżu przygotowanego do grania na żywo, tym lepiej było słychać samą piosenkę. Praca nad tym albumem dała mi wiele doświadczeń, które będę mogła wykorzystać przy następnych projektach.  

Czy praca nad płytą była okazją do eksperymentowania z własnym wokalem? Słuchaczy może zaskoczyć to, że w jednym z utworów, bossa novie, zabrzmiała Pani podobnie do Elżbiety Mielczarek.

Tak? (śmiech) Zawsze staram się, żeby stylistycznie kierować wokal w tę stronę, w którą pociągnie mnie piosenka. Dwa lata temu doszłam do wniosku, że nabrałam trochę złych nawyków i dlatego zaczęłam brać lekcje śpiewu. Głos to instrument, o który trzeba dbać. Nowe narzędzia i sposoby wydobywania dźwięku dały mi możliwość podejścia do wielu piosenek bardziej indywidualnie. Jest to mniej zabawa głosem, a bardziej wsłuchiwanie się w sam materiał i dostosowywanie do niego swojego śpiewania.

A jak udało się osiągnąć to przedziwne spatynowane brzmienie wokalu?

Nagraliśmy go na autentyczną pogniecioną taśmę. Bardzo się śmiałam, ponieważ niektórych znajomych, którzy słuchali kiedyś muzyki z kaset na walkmanach, bardzo stresuje to brzmienie: przypomina im dźwięk taśmy tuż przed wkręceniem jej przez magnetofon. Przepraszam ich bardzo (śmiech). Ten zabieg jeszcze bardziej odrealnił wokal, który i tak jest mega wystylizowany, ale chcieliśmy pójść jeszcze krok dalej w odrealnieniu jego brzmienia. Wydaje mi się, że dzięki temu piosenka nie stała się pastiszem, ponieważ wokal w pewnym sensie "odkleił się" od reszty aranżacji. Chciałam mieć na "Hat, Rabbit" prawdziwą, oczywiście na nasze możliwości, bossę, bez żadnych unowocześnień w sensie aranżacji. Dlatego wykonaliśmy ostry ruch z wokalem, żeby piosenka była bardziej kosmiczna.

Skąd wzięły się na "Hat, Rabbit" dęciaki? W grającym z Panią zespole Trio Raalya nie ma sekcji dętej.

O dęciakach marzyłam już od dłuższego czasu, uwielbiam sekcję dętą i gdybym mogła, zrobiłabym z nią całą płytę. Może w którymś z następnych projektów? Aranżacje sekcji napisał Kamil Urbański, który otrzymał ode mnie materiał wyjściowy. Pociągnął to w bardzo fajną stronę.

Co będzie się działo 5. czerwca w warszawskiej Stodole?

Zagramy cały album! (śmiech) Może być ciekawie, ponieważ nie będziemy go kopiować. Wystąpimy w trochę mniejszym składzie niż na albumie, a po drodze urodziły się nowe pomysły, więc po części będziemy eksperymentować. Zagramy też trochę utworów z poprzedniej płyty, a także takie, które grywamy na koncertach, ale jeszcze ich nie zarejestrowaliśmy.

 

Rozmawiała Magdalena Walusiak