Jest autorem niezliczonych wywiadów prasowych oraz kilku książek reportażowych. Sam o sobie mówi, że bardziej od pisania lubi tylko spotykać ludzi. Swoją debiutancką powieść napisał w 35 dni. Czym jest dla niego „Bezdech” i kto przekonał go do napisania kryminału – opowiada Grzegorz Kapla.

 

Na początku kwietnia ukazuje się pierwszy kryminał Twojego autorstwa. Skąd − po książkach podróżniczych − pomysł na napisanie kryminału?

Popchnęli mnie w tę drogę, zupełnie nieświadomie, Rafał Sonik i Remigiusz Mróz. Latem ubiegłego roku nabrałem podejrzeń, że biografii Rafała, książki, nad którą pracowaliśmy od kilkunastu miesięcy, nie skończymy szybko. Łamaliśmy sobie zęby na banalnych sprawach. Ale w pewnym momencie Rafał powiedział: „Z taką wyobraźnią powinieneś pisać powieści”. Nie zlekceważyłem tego, bo Sonik ma nieprawdopodobną intuicję w takich sprawach. Ludzie przyjeżdżają, żeby radzić się go, co robić w życiu, w biznesie. A on trafia celnie. Kilka dni później w kiosku przy Broniewskiego w Warszawie pani zapytała mnie, czy czytałem już najnowszą książkę pana Mroza. „Jak to nie?! Każdy to przecież musi przeczytać. Jeśli pan nie lubi o polityce, to niech pan weźmie «Parabellum», czytałam, jest doskonałe”. Wcisnęła mi tę książkę bezczelnie, ale z uśmiechem.

Przeczytałem ją jeszcze tego samego dnia i pomyślałem: „Jak bezczelnie ten gość opowiada historie, zupełnie jak kiedyś Szklarski, jak May”. Z powodu Szklarskiego pojechałem kiedyś do Papui. Być może w ogóle zostałem podróżnikiem. A teraz, kończąc „Parabellum”, myślałem: „Rany, przecież o to właśnie chodzi w przygodowej książce. O emocje”. W książce podróżniczej też chodzi o emocje. Ale reportaż powstaje bardzo długo. Trzeba się nauczyć mnóstwa spraw. Poznać kawał świata. Doświadczyć wszystkiego na sobie. To rok pracy. Chciałem napisać książkę w 30 dni. Zajęło mi to o pięć dni dłużej.

 

Czy mógłbyś opisać „Bezdech” jednym lub dwoma słowami?

Miłość kosztuje. Czasami do spodu.

 

W książce prawdziwe wydarzenia mieszają się z fikcją literacką. Nawiązujesz do historii, do konkretnych problemów społecznych i kwestii politycznych. Co zdecydowało o wyborze tła, wątków i bohaterów?

Okoliczności sprawy. Z powieścią kryminalną jest zupełnie inaczej niż z reportażem. W przypadku reportażu znam wszystkie okoliczności, zanim zacznę pisać. Znam całą opowieść, wiem, jaka ma być objętość tekstu, jakie chcę w nim zawrzeć sprawy. I wycinam tak, żeby to, co chcę pokazać, było widoczne. Z kryminałem jest odwrotnie. Znajdujesz trupa i musisz odpowiedzieć na pytania: kim jest, kto mu zrobił krzywdę i dlaczego. I tak właśnie się stało.

Lubię warszawskie historie, ale nie jestem stąd. Wiele spraw mnie dziwi. Na przykład ta synagoga na Nalewkach… Jak to się stało, że zniknęła? Potrzebowałem oczu, które to zobaczą. I to są oczy Beniamina. Gdybym zostawił go w getcie, nie przeżyłby. Więc pchnąłem go w drogę. I nie miałem pojęcia, dokąd go to zaprowadzi. On szedł, a ja tylko patrzyłem.

Dlaczego pisarz, mężczyzna, na główną postać swojego kryminału wybiera kobietę?

Bo ja lubię kobiety. Pasowała mi dziewczyna do tej sprawy. W pierwszej wersji oczywiście był facet, ale kompletnie mi się nie kleił. Stał i czekał. A ona od razu wiedziała, co robić, co mówić, dokąd iść. Mogłem już tylko patrzeć. A o to mi chodziło. Żebym patrzył i słuchał, a nie mówił za nich wszystko. Chciałem napisać to szybko.

 

Niektórzy pisarze nie lubią swoich bohaterów. Angielski pisarz Martin Amis mawiał, by ich nienawidzić, bo wtedy autor wciąż może robić im świństwa. Jak to wygląda w Twoim przypadku?

Ja chyba wszystkich ich lubię. Ja w ogóle lubię ludzi. Rzadko zdarza mi się nienawiść, zawiść  czy pragnienie, żeby kogoś skrzywdzić. Nie lubię facetów, którzy podrywają dziewczyny swoich przyjaciół. Kilkoma takimi nawet gardzę. To pewnie jakieś atawistyczne echa przekonania o męskiej przyjaźni i solidarności. Inne sprawy są do wybaczenia. Moim bohaterom nie robię świństw. To z punktu widzenia psychologii musi być ciekawy proces, ale to naprawdę wygląda tak, że wymyślasz postać, wykopujesz ją na ten zimny, listopadowy deszcz. I ona idzie, a ty obserwujesz i spisujesz. Czasami trzeba coś podrasować, bo mruczy pod nosem i nie słyszysz. Albo coś przegapi, a ty widzisz. Potem wysyłam to moim dwóm czytelnikom operacyjnym i odpisują mi, co jest dobrze, co kiepsko zagrane, i idziemy przez ten deszcz jeszcze raz, uważniej. Widzimy jakieś kolory, szmery są wyraźniejsze. Tak to się dzieje. Nie ma miejsca na wymyślanie im świństw.

 

Pisanie to Twoja pasja i miłość, ale miłość bywa trudna. Czy byłeś kiedyś bliski myśli o porzuceniu pisania? Czy wyobrażasz sobie życie bez pisania? Kto zaszczepił w Tobie tę miłość?

Nie nazwałbym tego miłością. Bo miłość wymaga spełnienia, a pisanie jest raczej niespełnieniem. Więc na pewno nie miłość. Czy pasja? Raczej zawód, który staram się wykonywać z pasją. W przypadku reportażu pasja dotyczy bardziej spotkań i podróżowania niż samego żmudnego procesu pisania. W czasach, kiedy debiutowałem jako reporter, „Twój Styl” płacił za materiał ze zdjęciami tysiąc euro. To było mnóstwo pieniędzy w Indiach. Więc naprawdę nieźle sobie radziłem. Dzisiaj cena litery mocno się zdewaluowała. Więc nie wiem, czy da się z tego utrzymać. Może będę kierowcą Ubera bez dachu? Albo będę oprowadzał wycieczki? Mógłbym reklamować farby do włosów dla siwych facetów, ale niestety nie mam zdolności sprzedażowych.

 

Czy masz już pomysł na kolejny kryminał? Czy pojawią się w nim ci sami główni bohaterowie?

Mam dziesięć rozdziałów. Kosiński na razie jest w szpitalu. Siwy, chory, w szlafroku. Serbia chciałaby się zakochać, bo przecież w końcu przyjdzie wiosna. Będzie to historia o szaleńcu z wyższych sfer i o bandyckich pieniądzach ukrytych kiedyś w Warszawie całkiem serio. I podobno do dziś nie odnalezionych.