Wszechstronny samouk

Andrzej Zaucha urodził się 12 stycznia 1949 roku w Krakowie. Jego ojciec dorabiał sobie jako muzyk na weselach i zabawach. Zaledwie 9-letni Andrzej umiał już grać na perkusji, aby móc zastępować ojca w zespole. W późniejszych latach grał również w innych krakowskich grupach. Opanował także grę na saksofonie altowym, natomiast nigdy nie odebrał żadnego wykształcenia muzycznego – przerwał naukę w liceum, ostatecznie ukończył szkołę zawodową i zdobył zawód zecera. Miał też sukcesy w sporcie: jako sternik kajakarskiej czwórki juniorów wywalczył kilka złotych medali mistrzostw Polski. W połowie lat 60. występował już w klubach studenckich, a pod koniec dekady wydał wraz z jazzowo-rockową grupą Dżamble pierwszą płytę, „Wołanie o słońce nad światem”, do dziś będącą absolutną perełką tego gatunku.

 

„Wołanie o słońce  nad światem” Dżamble

 

Na początku lat 70. Zaucha związał się z formacją Anawa. Formacja swoją popularność zdobyła przede wszystkim dzięki współpracy z Markiem Grechutą, którego Zaucha zastąpił. Wydali razem tylko jedną płytę – o dość eksperymentalnym wymiarze, łączącą awangardę z jazz-rockiem. Później przyszedł czas na występy w klubach muzycznych w Austrii, Niemczech i Szwajcarii, jednak nie był to do końca wybór artysty, a raczej smutna, ekonomiczna konieczność. Projekty ambitne, pełne pasji i trafiające do serc melomanów miały bowiem jedną, poważną wadę: nie przynosiły zarobku – w przeciwieństwie do przysłowiowego „grania do kotleta” w zachodnich lokalach.

 

Andrzej Zaucha

Archiwum rodzinne Agnieszki Zauchy, materiały Wydawnictwa Literackiego Sp. z o.o.

 

Gorzki smak sukcesu

Zaucha solo debiutował w 1983 roku płytą „Wszystkie stworzenia duże i małe” – późno, bo dopiero w wieku 34 lat, i to wcale nie za sprawą stylistyki, która była mu najbliższa i w której chciał tworzyć. Biesiadne, świetnie znane dziś przeboje, takie jak „Czarny Alibaba” czy „Pij mleko” dały mu rozpoznawalność oraz możliwość nagrania własnej płyty. A zdolności adaptacji do nowych muzycznych sytuacji obrosły wręcz legendą: „Jego czas uczenia się arii operowych był 10-krotnie krótszy od wykształconych w Akademii Muzycznej ludzi” – wspominał po latach Jan Kanty Pawluśkiewicz, który współpracował z Zauchą w ramach projektu Anawa.

 

„Wszystkie stworzenia duże i małe”  Andrzej Zaucha

 

Wszechstronność Zauchy była i błogosławieństwem, i przekleństwem: z jednej strony w każdym gatunku odnajdywał się błyskawicznie, z drugiej trudno było kojarzyć go z konkretnym nurtem, co nie tylko opóźniło, ale i ograniczyło jego komercyjny sukces. Dodatkowo Zaucha nie umiał dbać o swoje interesy w sposób, który zapewniłby mu szybsze dojście do ówczesnych mediów: nigdy nie przeprowadził się do Warszawy i nie miał kontaktów z dziennikarzami muzycznymi (nie mówiąc już o politycznych decydentach). Jak podkreśla Jarek Szubrycht, autor wydanej właśnie pierwszej, kompletnej biografii artysty, „Życie, bierz mnie”, Zaucha zdawał sobie sprawę z ironii tej sytuacji, co wzbudzało w nim frustrację: „Czuł się niedoceniony. Mówił, że się nie nadaje, że nic mu nie wychodzi, że chce z tym skończyć” – mówi Szubrycht w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”. „Sukces w końcu przyszedł. Ale miał gorzki posmak”.

 

„Życie, bierz mnie. Biografia A. Zauchy”  Jarosław Szubrycht

 

Jedyny taki głos nad Wisłą

Bo Zaucha niekoniecznie był znany z tego, z czego chciał być znany – komercyjne, przaśne hity dały mu możliwość występów na największych krajowych scenach z Opolem na czele, nie dawały jednak artystycznego spełnienia. A warunki, którymi obdarzyła go natura, pozwalały na tworzenie absolutnie wyjątkowych jak na tamte czasy (i również dzisiaj) kompozycji z jego udziałem: miał bowiem genialne wręcz poczucie rytmu, niesamowity timing i imponująco szeroką skalę głosu.

Połowa lat 80. to na Zachodzie fascynacja stylistyką spod znaku Steviego Wondera czy Michaela Jacksona – a Zaucha był jedynym w Polsce wokalistą, który był w stanie się w niej odnaleźć i uczynić ją swoją własną. Tymczasem, jak pisze w biografii Szubrycht, zmuszony był „znów wkładać szmatę na głowę i śpiewać o Alibabie”. I chociaż komercyjny rynek domagał się od niego rzeczy lżejszych i mniej ambitnych, wciąż udawało mu się tworzyć również i to, co naprawdę mu w duszy grało. W 1987 roku ukazała się płyta „Stare, nowe, najnowsze”, a na niej utwory bardziej wobec słuchacza wymagające: „C'est La Vie – Paryż z pocztówki” czy „Bezsenność we dwoje”, które ugruntowały jego pozycję i dawały obiecującą prognozę na artystyczną przyszłość. Dziś, słuchając magicznego głosu Zauchy, mając świadomość jego wszechstronności i wiedząc, iż tuż za rogiem czaił się transformacyjny powiew wolności, można byłoby spodziewać się eksplodującej w następnej dekadzie kariery. Tak się jednak nie stało.

 

andrzej zaucha zjdęcie

Fot. Maciej Dyląg, materiały Wydawnictwa Literackiego Sp. z o.o.

 

Śmierć, w którą nikt nie mógł uwierzyć

Zaucha przez ponad 20 lat związany był ze swoją nastoletnią miłością – Elżbieta była jego żoną i matką ich córki, Agnieszki. Zmarła latem 1989 roku w wyniku udaru mózgu, a jej odejście pozostało dla artysty niewyleczoną traumą. „Jego kobieta to była Ela, jego żona. Zresztą pasowali do siebie, po prostu byli dwiema połówkami jabłka. Byli sobie przeznaczeni i żyli dla siebie” – wspominał po latach współpracujący z Zauchą muzyk jazzowy Jarosław Śmietana. Po śmierci Elżbiety chodził na jej grób z butelką whisky, którą wylewał na pomnik; był przerażony wizją samotnego wychowywania córki, wówczas nastoletniej. Rzucał się w wir pracy, wydał kolejną płytę, zaczynał wychodzić do ludzi. Często odwiedzał przyjaciół, francuskiego reżysera, Yvesa Goulaisa oraz jego żonę, aktorkę Zuzannę Leśniak. Między mężczyznami zrodził się przyjaźń, a między Andrzejem a Zuzą – uczucie, które doprowadziło do romansu. Dzisiaj bliscy twierdzą, że małżeństwo było nieszczęśliwe, choć związek z młodszą o 16 lat Leśniak nadał życiu Zauchy nowego sensu. Kiedy do Goulaisa dotarły plotki o zdradzie żony, sprawę potraktował osobiście i honorowo, poprzysiągł zemstę. 10 października 1991 roku zaczekał na wychodzących z krakowskiego Teatru STU zakochanych. Oddał dziewięć strzałów, zabijając artystę na miejscu. Do dzisiaj twierdzi, iż nie chciał ranić swojej żony – Zuzanna dostała jednak rykoszetem i umarła kilka godzin później w szpitalu.

 

„Andrzej Zaucha”  Andrzej Zaucha

 

Współcześnie Zaucha jest artystą nieco zapomnianym i postrzeganym przede wszystkim przez pryzmat swojej tragicznej, sensacyjnej śmierci, której szczegóły rozpalają wyobraźnię od trzech dekad. W 2009 przypomniał o nim Kuba Badach, nagrywając piękny, sensualny album „Tribute to Andrzej Zaucha. Obecny” z największymi i najlepszymi utworami artysty – materiał doczekał się właśnie reedycji. Wzbogacony o dwie nowe piosenki, „W złotych kroplach deszczu” – nagraną podczas koncertu w Filharmonii Koszalińskiej oraz „Czarnego Alibabę” – nagraną podczas koncertu w Filharmonii Częstochowskiej. Okładkę, podobnie jak solowy debiut Zauchy z 1983 roku, zaprojektował Andrzej Pągowski.

 

„Obecny. Tribute to Andrzej Zaucha”  Kuba Badach

 

Który utwór Andrzeja Zauchy lubicie najbardziej? Koniecznie dacie nam znać w komentarzach! A jeśli chcecie dalej czytać o doniesieniach ze świata muzyki polskiej i nie tylko, zajrzyjcie do działu Słucham.

Zdjęcie okładkowe: fot. Maciej Dyląg, materiały Wydawnictwa Literackiego Sp. z o.o.