James Bond – historia znana i nieznana

Pierwszy raz na ekranie James Bond pojawił się już w 1954 roku, podczas transmitowanej na żywo przez amerykańską stację CBS telewizyjnej adaptacji pierwszej książki Iana Fleminga, „Casino Royale”. W główną rolę wcielił się Barry Nelson, jednak ten wczesny, „zamorski” agent 007 nie służył Jej Królewskiej Mości, ale wywiadowi Stanów Zjednoczonych, kazał mówić do siebie „Jimmy” i charakteryzował się silnym, wręcz komicznym, południowym akcentem. Podobno rozważano nawet cały serial o przygodach „Jimmy’ego Bonda”, jednak ostatecznie CBS wycofała się z tego pomysłu.

Drugi z dużo mniej znanych i zapamiętanych Bondów to ten w wykonaniu Davida Nivena, również w luźnej adaptacji „Casino Royale” z 1967 roku pod tym samym tytułem. To jeden z trzech „nieoficjalnych” filmów z tej serii - nieoficjalnych, bo wyprodukowanych poza wytwórnią EON Productions, która powołała kinowego Bonda do życia. Charles K. Feldman, który w 1960 roku uzyskał prawa do ekranizacji powieści Fleminga (który, dodajmy, w Davidzie Nivenie widział swojego idealnego, wymarzonego Jamesa Bonda), nie dogadał się ostatecznie z EON Productions i postanowił wyprodukować film we współpracy z Columbia Pictures. Zamiast jednak iść w klimat kryminalno-szpiegowski, postawił na surrealizm i groteskę: w arcywrogów Bonda wcielili się bowiem m.in. Orson Welles i Woody Allen.

 

Sean Connery, czyli Bond archetypiczny

Wyprodukowane przez Feldmana „Casino Royale” weszło do kin na dwa miesiące przed „Żyje się tylko dwa razy”, planowo ostatnim filmie o Agencie Jej Królewskiej Mości z udziałem Seana Connery’ego. Odszedł po pięciu latach (i pięciu produkcjach) z powodu „wypalenia zawodowego” w tej roli. Debiutował zaś w 1962 roku w „Doktor No”, pierwszej kinowej ekranizacji prozy Iana Fleminga. Co ciekawe, powieściopisarz był Szkotowi wyraźnie sceptyczny: uważał, że jest zbyt mało doświadczony (Connery miał wówczas na koncie kilka niezbyt udanych filmów oraz amatorską karierę… kulturysty) i nie pasuje do wizji wysublimowanego, inteligentnego agenta. Wytwórnia widziała w nim jednak potencjał, bazujący przede wszystkim na jego walorach estetycznych i niskim, pobudzającym wyobraźnię głosie.

W ciągu pięciu lat wystąpił w pięciu filmach: po wspomnianym „Doktorze No” były jeszcze „Pozdrowienia z Rosji”, „Goldfinger”, „Operacja piorun” oraz wspomniane już „Żyje się tylko dwa razy”. W 1967 roku oficjalnie pożegnał się z rolą (jak się później okazało - na cztery lata), a na jego zastępcę wybrano George’a Lazenby’ego. Australijczyk, mimo negocjowania kontraktu opiewającego na aż siedem filmów, ostatecznie wystąpił tylko w jednym, „W służbie Jej Królewskiej Mości” z 1969 roku. Aktor zrezygnował sam - przekonany przez swojego menedżera o „wyjściu z mody” postaci charyzmatycznego, tajnego  agenta. Lazenby do dziś uważany jest za najgorszego Bonda w historii, a jego występ określany mianem „drewnianego, pokracznego i niezbyt błyskotliwego”.

W 1971 roku na ekrany powrócił Connery, skuszony podobno głównie wysokością honorarium: dostał 1,25 miliona funtów, czyli, mając na uwadze inflację, około 27 milionów funtów (ponad 140 milionów złotych!) za jeden film. „Diamenty są wieczne” okazały się absolutnym hitem, zarabiając ponad 16 razy więcej, niż wydano na produkcję - chociaż grę Connery’ego oceniano dużo słabiej, niż we wcześniejszych obrazach, wytykając mu zarówno „wyraźne znudzenie”, jak i nadwagę, powolne ruchy oraz brak wiarygodności. Był to ostatni występ Szkota w oficjalnej (to znaczy wyprodukowanej przez EON) adaptacji powieści Fleminga; w 1983 roku powrócił jednak w „Nigdy nie mów nigdy”, filmie o agencie 007 zrealizowanym przez Warner Bros.

Connery pozostaje do dziś najbardziej archetypicznym i wpisanym w światową popkulturę Bondem: twardym, szorstki i seksownym playboyem, który między ratowaniem świata przed międzynarodowymi spiskami zdobywa najpiękniejsze kobiety, a martini pije „wstrząśnięte, niemieszane”. Jak pisał w swojej książce „The Rough Guide to James Bond” Paul Simpson, „Bond w wydaniu Connery’ego to idealna mieszanka charyzmy, arogancji i przemocy”. Każdy następny aktor, który wcielał się w agenta Jej Królewskiej Mości musiał w jakiś sposób odnieść się i ustosunkować wobec tego, co wykreował w tej roli charyzmatyczny Szkot.

 

Roger Moore, czyli Bond lżejszy, weselszy i z gadżetami

Roger Moore w postać Jamesa Bonda wcielał się najdłużej ze wszystkich dotychczasowych aktorów: zagrał w siedmiu filmach w ciągu dwunastu lat. Rozważano jego kandydaturę również przy okazji produkcji „W służbie Jej Królewskiej Mości”, jednak Moore był wtedy związany innymi kontraktami. Pierwszy raz w agenta 007 wcielił się w „Żyj i pozwól umrzeć” z 1973 roku, który był gigantycznym kinowym hitem (na jego nakręcenie wydano nieco ponad 7 milionów dolarów, zarobił zaś… 161 milionów). Był to także pierwszy film, w którym jedną z „oficjalnych” kochanek Bonda grała nie-biała kobieta (w agentkę CIA Rosie Caver wcieliła się Gloria Hendry).

Wchodząc na scenę po Connerym, przed Moorem stało spore wyzwanie: ustanowienie własnego, charakterystycznego ukazania najsłynniejszego tajnego agenta na świecie, nie odcinając się od jego korzeni i nie kopiując swojego poprzednika jednocześnie. Scenarzyści musieli także w wiarygodny sposób nakreślić „nowego” Bonda w odniesieniu do poprzednich, szalenie popularnych ról samego Moore’a, ze słynnym „Świętym” i „Partnerami” na czele. Między innymi właśnie dlatego lata 70. i początek lat 80. to filmy z większą dozą humoru czy elementów wręcz komicznych, które jednak nie zabijały akcji i suspensu, a wręcz przeciwnie - pomagały budować ją w lekki, naturalny sposób.

Bond Moore’a to także gadżeciarz: ta charakterystyczna jego cecha ukształtowała się właśnie w tym czasie, dając nam wynalazki takie jak zegarek z walkie-talkie, długopis z kwasem czy Wet Nellie, czyli łódź podwodną i samochód w jednym. Dziś przede wszystkim dlatego uważany jest przez wielu za najlepszego Bond w historii, chociaż jego krytycy wskazują, iż ocieranie się o autoparodię (szczególnie w ostatnich filmach, „Ośmiorniczce” i „Zabójczym widoku”) i coraz mniej widowiskowe sceny walki spowodowały znaczne oddalenie się od książkowego pierwowzoru.

 

Timothy Dalton, czyli Bond najbliższy książkowemu pierwowzorowi

Zwrot w stronę oryginalnej wizji Fleminga nastąpił wraz z obsadzeniem w roli agenta Jej Królewskiej Mości Timothy’ego Daltona. Wysoki, smukły, zielonooki i klasycznie wykształcony szekspirowski aktor do występu w słynnej serii przygotowywał się długo, wnikliwie studiując prozę brytyjskiego pisarza. Jak sam wyznał, jego interpretacja wynikała z „chęci ujrzenia mroczniejszego Bonda; mniej kobieciarza, a bardziej postaci zbliżonej do książkowego pierwowzoru”.

W nieco inną stronę poszli też scenarzyści: agent 007 Daltona był dużo bardziej wyważony, mniej gadżeciarski czy frywolny i bardziej niż na widowiskowych wynalazkach polegający na swoich umiejętnościach i szpiegowskim doświadczeniu. Co ważne, był też dużo bardziej skomplikowany psychologicznie, momentami wręcz skonfliktowany i kontestujący to, czego oczekują od niego przełożeni; jednocześnie zdystansowany i niechętny, jak i bezwzględny oraz zdeterminowany.

 Mimo że zagrał tylko w dwóch filmach („W obliczu śmierci” z 1987 oraz „Licencja na zabijanie” z 1989), to Raymond Benson, jeden z kontynuatorów prozy Fleminga, określił go mianem „najbardziej bliskiego literackiemu pierwowzorowi i zamysłowi autora”. Sądowe batalie dotyczące praw do uniwersum wciąż przesuwały datę rozpoczęcia produkcji kolejnego filmu - tak długo, aż sześcioletni kontrakt Daltona po prostu wygasł.

 

Pierce Brosnan i „polski akcent” w Bondzie

W 1994 roku w roli Bonda obsadzono więc Pierce’a Brosnana, którego rozważano już przy poprzednim castingu, a cała seria powróciła w chwale wraz z „Golden Eye” (gdzie w kochankę agenta wcieliła się Izabella Scorupco). Film był kasowym sukcesem, doczekał się również licznych pochwał ze strony krytyki; w nowatorski, ale szanujący dziedzictwo Bonda sposób wprowadzając go w nową erę. Cztery produkcje, w których wystąpił Brosnan (później były to kolejno „Jutro nie umiera nigdy”, „Świat to za mało” oraz „Śmierć nadejdzie jutro”) krytykowano jednak nie za grę aktorską (którą oceniano bardzo wysoko), ale za systematycznie spadającą jakość scenariusza. Brosnan negocjował jeszcze pojawienie się w piątym filmie, ale ostatecznie nie dogadał się z wytwórnią i oficjalnie pożegnał się z rolą w 2004 roku.

Warto także wspomnieć, iż dla brytyjskiego aktora była to chyba najbardziej znacząca rola w karierze, która dzięki wcieleniu się w agenta 007 dosłownie eksplodowała: w 2001 roku magazyn „People” okrzyknął go mianem „Najseksowniejszego mężczyzny świata”, a czytelnicy tygodnika „In Touch” przyznali mu miano „Najprzystojniejszego Bonda” w historii.

 

Daniel Craig i przyszłość Bonda

Obsadzony w roli Bonda Daniel Craig początkowo wzbudzał ogromne kontrowersje wśród fanów uniwersum, przede wszystkim ze względu na swój „nie-bondowski” wygląd i… blond włosy, na dodatek w parze z błękitnymi oczami. Miało to tworzyć zbyt łagodny, nie pasujący do przebiegłego, skutecznego agenta MI5 wizerunek. Kiedy jednak Craig zadebiutował w kolejnej, bo trzeciej już adaptacji pierwszej powieści Fleminga, „Casino Royale”, był to debiut mocny i rozwiewający wątpliwości większości sceptyków. Agent Jej Królewskiej Mości w jego wykonaniu stał się dużo bardziej brutalny, bezwzględny i… niedoskonały. Popełniający błędy, skonfliktowany z innym i z samym sobą, momentami wręcz pogubiony i wątpiący w sens swoich działań. Bond Craiga to zdecydowanie Bond najbardziej „ludzki” i wpisujący się w trwający od kilkunastu lat trend „uczłowieczania” bohaterów kina akcji (co najlepiej widać w rozdartym i zupełnie niekrystalicznym „Batmanie” Christophera Nolana). To pozwoliło Craigowi na skuteczne, ale i przemyślane wyjście z cienia Seana Connery’ego i zaktualizowanie archetypu „super-szpiega”.

Zmianę fabuł filmów kryminalnych i szpiegowskich wymusiły również oczekiwania widzów, których coraz bardziej interesował realizm - zarówno wątków, jak i samych postaci (oczywiście bez rezygnacji z widowiskowych walk czy imponujących pościgów). To wszystko sprawiło, iż Bond Daniela Craiga otarł się wręcz o anty-bohatera, człowieka, który wzbudza w nas zarówno sympatię, jak i obrzydzenie, któremu kibicujemy, jednocześnie często kwestionując kierujące nim pobudki. Ostatni film z jego udziałem, „Nie czas umierać”, trafi do kin w listopadzie i być może rozstrzygnie ciągnący się od lat dylemat: czy najlepszym Bondem w historii był Connery, czy jednak Craig.


 

Kto zostanie następcą Daniela Craiga? To pytanie wywołuje ogromne emocje wśród fanów uniwersum. W gronie wymienianych od lat faworytów przoduje Idris Elba, jednak wysoko w stawce znajdują się także Richard Madden (świetna rola w miniserialu BBC, „Bodyguard”), Tom Hiddleston, Henry Cavill (chociaż tu na przeszkodzie stanąć może „Wiedźmin”) oraz znany z serialu „Outlander” Sam Heughan. Gdyby faktycznie obsadzono go w roli Bonda, byłby to symboliczny ukłon w stronę dzisiejszego solenizanta - Sean Connery i Heughan obydwaj są bowiem Szkotami.