O tym, że pop nie musi być słowem wstydliwym przekonywali nas już liczni artyści.  Ostatnio bardzo dosadnie zrobił to Czesław, wcześniej z bardzo dobrym skutkiem bawili się tym gatunkiem Gaba Kulka czy Biff. Dziś przyszedł czas aby przekonać się jaką wizję popu ma  Monika Brodka. Jej nowy album „Granda” to propozycja dla słuchacza, który popu się nie boi, umie czerpać z niego to, co najlepsze i lubi niespodzianki. Bo „Granda” jest z pewnością dużą niespodzianką…

Ten album definiuje na nowo Monikę Brodkę jako artystkę,  zgodzisz się z taką opinią?

Tak naprawdę to pierwszy raz mam odwagę nazwać siebie artystką. W końcu mi to wypada, bo wcześniej czułam się trochę jak odtwórca i ktoś wynajęty do tego, żeby zaśpiewać jak najlepiej określone kompozycje. Nawet pomimo tego, że jednak miałam duży wkład w to, co kiedyś nagrywałam to dziś różnica jest kolosalna. Można powiedzieć, że nagrywając „Grandę” czułam się jak debiutantka, wszystko było kompletnie inne, nowe i nie do porównania ze wszystkim, co było wcześniej. Bardzo dużo się przy tej okazji nauczyłam.

Ale taki „drugi debiut” wiąże się zapewne ze sporym stresem? Kiedy jest się znanym i uznanym artystą, taka zmiana to spore wyzwanie…

Od dawna siedział we mnie taki potwór, który co chwila wyłaził i mówił, że to już nie jest to. Wiedziałam, że muszę pójść swoją drogą, bo w końcu pierwszy raz wiem, co chcę robić i jak to osiągnąć. Dokładnie wiedziałam jaką chcę nagrać płytę i czułabym się fatalnie gdybym musiała robić coś innego, pod czyjeś dyktando, bo ktoś mi coś narzuca. Nic dobrego by z tego nie wyniknęło. A ta zmiana była całkiem naturalna i przyniosła same dobre rzeczy…

A był ktoś kto próbował Ci w twojej decyzji przeszkodzić czy przekonać żebyś tego nie robiła?

Nie. Wszyscy wiedzieli, że to się musi prędzej czy później stać i że nie nagram takiej samej płyty, jak cztery lata temu. Jedyne nad czym się zastanawialiśmy to czy to powinien być mały kroczek w inną stronę, czy raczej krok siedmiomilowy. Na początku pracy rzeczywiście wydawało nam się, że może ta metamorfoza powinna przebiegać bardziej delikatnie, żeby potraktować ludzi bardziej łagodnie. To niestety były rzeczy, które nas strasznie blokowały a równocześnie nie chcieliśmy napisać i nagrać płyty opartej na kompromisach. Dlatego w pewnym momencie porzuciliśmy wszystkie te ograniczenia, odcięliśmy się nawet od muzyki, która miała nas inspirować i dopiero wtedy naprawdę zaczęła powstawać „Granda”.

To możliwe, żeby odciąć się od muzyki? Możesz jej nie słuchać, ale w głowie jednak jest cały czas…

Przez jakiś czas wydawało mi się, że jak przyniosę producentowi pięć płyt, to on ich posłucha, wyciągnie średnią i zrobi mi taki album. I to był błąd. Tym bardziej, że zależało nam na tym żeby zrobić płytę dziwną i nieporównywalną z niczym znanym. Nie byłoby to możliwe, gdybyśmy słuchali jakichś konkretnych utworów i potem próbowali zrobić podobne. Połączenie tego, co właśnie siedziało w naszych głowach dało w efekcie bardzo dobry wynik. Bartek miał w swojej Briana Eno i Radiohead, a ja elektronikę, zespoły takie jak Justice, Passion Pit czy Santigold. Tych dźwięków było mnóstwo…

Czy twój dotychczasowy sposób śpiewania był jednym z tych ograniczeń? Brzmisz zupełnie inaczej niż na poprzednich albumach…

Po pierwsze ten nowy sposób śpiewania wynika z muzyki jaka powstała, a po drugie zmienił mi się chyba gust i przestały mnie już inspirować wokalistki, którym zależy wyłącznie na zaprezentowaniu skali głosu i umiejętności technicznych. Zaczęły mnie interesować takie artystki, które być może nie są doskonałe, ale za to charakterystyczne i oryginalne w tym, co robią. A wracając do muzyki, to po prostu tych kompozycji nie dało się zaśpiewać tak, jak robiłam to wcześniej, to by nie miało sensu. Każda piosenka to osobna historia i często głos jest w nich potraktowany jak kolejny instrument…

Skoro już mówimy o instrumentach, jest na „Grandzie” kilka niespodzianek…

Tak. Udało mi się sprytnie przemycić kilka ludowych instrumentów z mojego regionu. W żadnym razie nie chodziło u uzyskanie efektu płyty folkowej, ale z pewnością ich obecność dodała tej muzyce sporo specyficznego koloru. Instrumenty kojarzone z muzyką etniczną zostały użyte w całkowicie inny sposób i fajnie, że to się udało. Osobiście nie jestem fanem tej „góralszczyzny”, podawanej w formie przaśnej cepelii. Muzyka ludowa może być wspaniałą inspiracją jeżeli spojrzy się na to, jak  na rodzaj twórczości plemiennej czy nawet pogańskiej. Mnie to się dokładnie tak kojarzy, te wszystkie poprzebierane „dziady” chodzące po wsiach od chałupy do chałupy. To jest element plemiennego rytuału, który nie ma nic wspólnego z żadną religią. To jest naprawdę inspirujące. Tak samo jak ci prawdziwi ludowi muzycy, którzy grają swoją muzykę i nigdy nie przyjadą do Warszawy wygłupiać się w telewizji…

Do jakiej sytuacji nawiązuje tytuł „Granda”?

To jest jeden z elementów mojego pomysłu, żeby wykorzystać na tej płycie słowa które w jakimś sensie wyszły z obiegu, takie które wszyscy znają ale nikt ich nie używa. Słowo granda usłyszałam w radiu w związku ze śnieżycą i stanem polskich pociągów (śmiech). Wydawało mi się, że to słowo oznacza coś takiego jak skandal. Tymczasem moja ciocia ze Śląska uświadomiła mi, że granda to też rodzaj zabawy, jakiejś dużej imprezy. Pamiętam jak dzwoniła do mojej mamy i mówiła „przyjedź do mnie, pograndzimy sobie”…

Jak nowy materiał sprawdza się na żywo? Na Orange Warsaw Festival graliście te piosenki pierwszy raz?

Nie, trzy dni wcześniej zagraliśmy dla gości i znajomych taką „otwartą próbę” w Hydrozagadce na Pradze. Nie chcieliśmy, żeby nas coś zaskoczyło na scenie przed dużą publicznością. Fakt, że zagraliśmy premierowy materiał to była spora odwaga, ale ogólnie chyba wszystkim się spodobało…

Rozmawiał
Piotr Miecznikowski