Lech Janerka śpiewał kiedyś o Grubej Loli, która chciała zmieniać świat. Dziś Lola ma na imię Maria, gruba nie jest, raczej „slim”, jednak zmienić świat bardzo by chciała, nawet jeżeli nie cały, to chociaż tyle ile się da. „Maria Awaria” to druga płyta i pierwsza książka Marii Peszek. Można je kupować razem, można osobno, ale oba dzieła stanowią osobne byty, które dają mnóstwo estetycznej satysfakcji i wiele do myślenia. W związku z premierą obu wydawnictw Maria odpowiada nam na kilka pytań.

Awaria to słowo o pejoratywnym znaczeniu, jednak w twoim wypadku ma sens całkowicie pozytywny. To awaria, która przynosi dobry efekt!

Wiem, że to ryzykowny tytuł. Daje nim w pewnym sensie nabój wszystkim krytykom do wystrzelenia mnie w powietrze. Jednak to jest tytuł, który idealnie odzwierciedla to, co chciałam powiedzieć, jest tu jakaś awaria, dotyczy ona mojej nieprzystawalności do pewnych sytuacji. Z punktu widzenia ogólnie przyjętych norm społecznych jest ze mną coś nie w porządku. I dlatego sama siebie nazwałam Marią Awarią. Jest to moje specjalne, nowe imię, na potrzeby nowego projektu. Kiedy wyrusza się na wojnę, to przybiera się taki wojowniczy pseudonim. Co to za wojna w moim wypadku? Każda działalność artystyczna, coś, co można nazwać sztuką, to rodzaj walki, wykopanie topora wojennego. Walki też z samym sobą…

Śpiewasz „nie chcę być normalna”…

Cały ten projekt jest podszyty potrzebą prawa do bycia innym. Całe moje życie, szczególnie w tych aspektach dotyczących mojej pracy, to nieustanne borykanie się z pewnymi wymaganiami, czy to dotyczącymi spraw kulturowych, czy wręcz wyglądu. Są pewne obowiązujące ramy, czy jak ja to nazywam kagańce, które kultura nam nakłada, cały ten projekt i płyta i książka są podszyte potrzebą wolności, to manifest niepodległości sumienia… o, chyba teraz to mnie poniosło (śmiech). Chodzi po prostu o to, że każdy ma prawo być inny. O tym są właśnie takie piosenki jak „Kobiety pistolety”, czy „Maria Awaria”. Życie w Polsce jest mocno nacechowane poczuciem wstydu, winy, cierpienia i grzechu a ja chciałam bezwstydnie opowiedzieć o przyjemnościach. Pewnie nie wszystkim się spodoba to, co mówię, ale na tym także polega awaria. Na zgrzycie i eksplozji.

Mówisz o wszystkim w bardzo wojowniczy sposób, a przecież ta płyta jest w istocie bardzo pozytywna, niesie bardzo optymistyczne przesłanie…

Cieszę się, że to słychać. Ta płyta to zdecydowanie hedonistyczna wypowiedź! Zwróć uwagę na język, jakiego używa szeroko rozumiana pop kultura do opisywania relacji między ludźmi, mnie się to wydało niewystarczające. Myślę, że daleko odeszliśmy od bezpośredniego i radykalnego wyrażania siebie, a przecież ludzie w sytuacjach intymnych są totalnie radykalni, bezpośredni, używają słów, których nie mówi się publicznie i to wcale nie oznacza, że te momenty przestają być pełne czułości. Zależało mi na tym, żeby spróbować trochę odkłamać i odczarować ten język. Lubię różne wyrazy, mam do nich słabość, czasami od jednego takiego słowa rodzi się pomysł na całą piosenkę…Jeden zwariowany rym prowokuje cały utwór. Ważne jest także, żeby nie traktować tego wszystkiego zbyt serio. Bardzo cenię sobie wygłup jako zalążek sztuki. Mam wrażenie, że najwspanialsze rzeczy w sztuce zrodziły się właśnie z żartów… poczucie humoru to dla mnie absolutnie niezbędny składnik robienia sztuki.

Myślisz, że płycie potrzebna będzie słynna naklejka „Parental Advisory Explicit Content”?

Nie! To jest przecież poezja. Bez oporów puściłabym tę płytę swojemu dziecku (gdybym je miała). Nie ma tu rzeczy, po których ktokolwiek, bez względu na wiek, mógłby poczuć się źle. Ten przekaz jest czysty, hedonistyczny i piękny. Nikt nie będzie miał z tym problemu, ludzie są dużo mądrzejsi, niż to się wydaje tym, którzy chcą cenzurować wyobraźnię. To, co robię jest dla mnie ważne i nie interesują mnie kompromisy, nie mam czasu na robienie „grill art"-tu. A jak ktoś nie będzie chciał mnie słuchać, to po prostu wyłączy płytę…

Czy aktor, który śpiewa, może całkowicie zamienić się w muzyka? Czy jest to dla niego tylko kolejna rola?

Myślę, że rozwiązałam ten problem już jakiś czas temu. Na pewno nie potrafię grać siebie w roli piosenkarki, ale oczywiście korzystam z tego wszystkiego, czego się nauczyłam prze tych jedenaście lat bycia aktorką. Jednak muzyka jest w moim odczuciu najbardziej organiczną formą wypowiedzi i stała się w pewnym momencie dominantą tego, co robię w sztuce. Nie wydaje mi się, żebym to wszystko grała…

Jak wyglądała praca z Andrzejem Smolikiem, łatwo dogadaliście się ze sobą?

Tak! Sytuacja wyglądała podobnie jak w przypadku „Miasto manii”, to znaczy najpierw powstawały teksty. Wiem, że to dość specyficzny sposób pracy, tak się raczej nie robi. Przy „Marii Awarii” najpierw powstał pomysł ogólny, całościowy. Jest to więc w pewnym sensie concept album! Tu nie miały powstać przeboje, pojawiła się za to pewna historia i właśnie jej trzeba było sprostać. Całość trwała jakieś półtora roku, od pierwszego pomysłu aż do gotowej płyty. Ogólna aura piosenek, jakieś prapoczątki melodii pojawiały się często w mojej głowie, a potem udawałam się z nimi do Andrzeja i wtedy następowała najprzyjemniejsza część pracy, czyli wspólne improwizacje. Ten aspekt współpracy z Andrzejem był absolutnie wyjątkowy. W jakiś cudowny sposób, większość tych improwizacji została. Okiełznywanie materii piosenek w sensie brzmieniowym i formalnym było nieco bardziej wyczerpujące, ale to już sekret Andrzeja.
Na płycie w komplecie pojawiają się też muzycy z mojego zespołu. A trzy piosenki zrobiliśmy z Foxem - szefem muzycznym zespołu.

Wszystko wyszło tak, jak planowałaś?

Prawie. Na początku wydawało mi się, że to będzie bardziej rozrywkowy i taneczny materiał. Jednak ciemne zakamarki natury i mojej i Andrzeja, który też nie pisze w końcu jakichś super wesołych piosenek, sprawiły, że wyszło inaczej. Zaczynaliśmy od dance i nagle zabłądziliśmy na prerię, pojawili się jacyś kowboje… (śmiech). Chciałam żeby ta płyta była łatwiejsza w odbiorze niż „Miasto mania” i chyba się udało. To jest przecież pop… art pop.


Rozmawiał Piotr Miecznikowski