Lada moment ruszają zdjęcia do drugiego sezonu serialu, który zelektryzował Polskę. „Belfer” to produkcja na najwyższym poziomie, która nie ustępuje największym światowym produkcjom.
Porozmawialiśmy z Maciejem Stuhrem o pracy na planie zdjęciowym i podpytaliśmy o kontynuację historii Pawła Zawadzkiego.





- Zaskakująca jest popularność seriali w czasach, kiedy społeczeństwo jest nastawione na szybki dostęp do informacji, hasłowe komunikaty czy posiadanie możliwości błyskawicznego rozwikłania każdej zagadki. Serial sensacyjny to w tej sytuacji bardzo wymagający format.

- Musimy zacząć od tego, że zmienił się tu paradygmat, rzeczy uznawane jeszcze dziesięć lat temu za obciach, teraz już nim nie są. Słowo serial, znaczy dziś coś zupełnie innego i całe zjawisko przeżywa renesans. A co do tych „szybkich” czasów, w których żyjemy – możliwe, że ludzie zaczynają odczuwać przesyt i szukają chwili oddechu od tego zawrotnego tempa. Chcą zostać w jakimś świecie trochę dłużej niż kilka minut, wolą tam być przez kilka, czy kilkanaście godzin. A czy obejrzą wszystko na raz w ciągu jednej nocy, czy posiedzą nad historią kilka miesięcy to już indywidualny wybór każdego widza. Mimo wszystko to bardzo fajne zjawisko, że na całym świecie obserwujemy powrót zainteresowania historią w odcinkach.

- Pan się przekonywał do serialu? Czy od razu wszystko weszło?

- Całe moje pokolenie, które kończyło szkoły aktorskie na przełomie wieków, myślało o serialach jak najgorzej. Wszyscy ambitni studenci modlili się, żeby nigdy w serialu nie skończyć. Tymczasem dziś muszą się z serialami przeprosić, bo to już nie jest „Klan”. Pozwolę sobie nawet postawić taką kontrowersyjną i prowokacyjną tezę, że w chwili obecnej serial ma się lepiej niż film fabularny. Publiczność dzieli się na widzów, którzy kurczowo trzymają się starych ulubionych seriali, albo takich, którzy ich w ogóle nie oglądają, i w końcu takich, którzy szukają czegoś nowego i ekscytującego. I do tej trzeciej grupy wychodzimy z naszą propozycją.

- I chyba z dobrym efektem, sądząc po ilości nagród jakie otrzymał serial?

- Z tego co wiem, producent i nadawca „Belfra” nie mają powodów do narzekań. Cieszyć może fakt, że widzowie docenili oryginalność, wbrew dobrze znanej tezie inżyniera Mamonia, że podobają nam się takie melodie, które już wcześniej słyszeliśmy. Czy to za sprawą kreskówek dla dzieci, czy bajek dla dorosłych, jak James Bond czy Gwiezdne Wojny, w kinie królują powtórki i kontynuacje losów dobrze znanych bohaterów. Jednak do historii przechodzą scenariusze oryginalne. To jest klucz i recepta na sukces.

- W czasie pracy nad „Belfrem” większość ekipy nie wiedziała jak się całość zakończy i „kto zabił”. To dobra metoda?

- Do momentu realizacji ostatniego odcinka nie pokazano nam scenariusza, co było pomysłem karkołomnym, oryginalnym i muszę przyznać, że trochę dla aktorów denerwującym. Ale jednak, jak się okazało - skutecznym. Oczywiście pojawiło się mnóstwo hipotez i domniemań, ale na etapie czytania scenariusza bardzo mało osób zgadło jaki finał będzie miała cała historia.

- Czy skończony, zamknięty film bardzo się różnił od scenariusza?

- Scenariusz to same słowa, a dla filmu ważny jest ten element, który wnoszą aktorzy. To jest ten moment, który osobiście uwielbiam. Kiedy studiowałem psychologię, poznałem teorię, która głosi, że zaledwie kilkanaście procent przekazu, który odbieramy od drugiego człowieka to są słowa. Reszta to gesty, mowa ciała, mimika. Tym wszystkim dysponuje aktor i to może wnieść ponad słowa zapisane w scenariuszu. W przypadku „Belfra” ciekawym doświadczeniem było to, że po raz pierwszy byłem jednym z najstarszych aktorów na planie. Od niektórych młodych kolegów starszym nawet dwukrotnie. Bardzo pouczająca przygoda. Dla mnie to była ogromna przyjemność grać główną rolę w serialu, na którego planie pojawiali się niemal codziennie nowi, wspaniali aktorzy. Zarówno młodzi jak i starsi.

- A jak się pracowało z Łukaszem Palkowskim? Wydaje się być bardzo dynamiczną osobą.

- Łukasz reprezentuje mój ulubiony typ reżysera – rzemieślnika kina. Siebie samego także postrzegam w ten sposób i wiem, że za każdym razem, kiedy przychodzimy rano na plan, mamy konkretne zadanie do wykonania. Nie zgrywamy artystów, nie owijamy się czterometrowym modnym szalem, tylko umawiamy się co ma być zrobione i to robimy. Bardzo go za to cenię.

- W ostatnim odcinku pierwszego sezonu „Belfra” pojawiła się wyraźna sugestia, że powstanie sezon drugi. Czy ekipa była świadoma takiego obrotu wydarzeń od samego początku?

- W każdym serialu losy drugiego sezonu, zależą w największej mierze od sukcesu pierwszej części. Wszyscy wiedzieliśmy, że jeżeli powinie nam się noga, zrobimy coś niedobrego, to nie będzie najmniejszych szans na ciąg dalszy. Jednak sukces pierwszej serii uprawomocnił marzenia o kontynuacji przygód Pawła Zawadzkiego. Wiele wskazuje na to, że za niecały miesiąc znowu stanę na planie, przed jakąś klasą licealną jako belfer. I będę musiał tę młodzież przeprowadzić nie tylko przez trudne dzieje literatury polskiej, ale także przez jakąś kryminalną zagadkę.

- Czy tym razem dostaliście kompletny scenariusz? Jest w nim ostatni odcinek?

- Powiem tak – dla wybrańców jest (śmiech).

- Czy skala napięcia jest podobna jak w pierwsze serii?

- Napięcie jest ogromne, natomiast cała historia zupełnie inna. Scenarzyści wypuścili się na głęboką wodę i postawili sobie za cel nie powielanie żadnych pomysłów z pierwszej serii. Kolejny raz powstało coś naprawdę oryginalnego. „Belfer 2”, poza główną postacią, będzie czymś zupełnie nowym i innym niż pierwsza część.

Rozmawiał: Piotr Miecznikowski

Już teraz pierwszy sezon „Belfra” może znaleźć się w waszej kolekcji. DVD jest dostępne w naszych salonach i na empik.com