Rozmowa z Ignacym Karpowiczem laureatem Paszportu Polityki w dziedzinie literatury za powieść „Balladyny i romanse” o bogach, którzy schodzą za ziemię i trafiają do współczesnej Polski.

Ignacy Karpowicz ( ur.1976) debiutował w 2006 roku powieścią „Niehalo”.  Potem ukazał się „Cud” i „Gesty” nominowane do Nagrody Nike. Napisał tez książkę o Etiopii „Nowy kwiat cesarza”, był podróżnikiem i tłumaczem z kilku języków. Teraz porzucił podróżowanie i mieszka na wsi pod Białymstokiem.  

Justyna Sobolewska „Polityka”: Otrzymałeś Paszport za odwagę „Balladyn i romansów”. Ta powieść jest odważna w sferze obyczajowej, swobodnie rozprawia się z wyobrażeniami religijnymi i jest w dodatku bardzo gruba. To też wymaga odwagi?  

Ignacy Karpowicz:
Myślę, że odwaga to coś więcej niż rozmiar. Choć rozmiar ma znaczenie, zwłaszcza gdy czytelnictwo nam spada. Spada nam wszystkim. Więc każdy członek wspólnoty czytających jest bardzo ważny…

Doceniliśmy też poczucie humoru w tej książce. Czy sam dobrze się bawiłeś przy pisaniu scen komicznych? Obfituje w nie druga część powieści opowiadająca o świecie bogów.


Przy pisaniu niektórych scen rzeczywiście dobrze się bawiłem, ale doświadczenie z wcześniejszymi tekstami nauczyło mnie, że jeśli jakiś fragment własnego tekstu mnie bawi, to nie znaczy, że jest śmieszny dla czytelnika. Inaczej mówiąc, nauczyłem się, że śmieszny fragment, to jest taki, z którego się nie śmieję. Taki paradoks.

Klasyczna powieść z definicji miała być do śmiechu, ale najnowsza literatura jakby o tym zapomniała. Czy dla Ciebie powieść i komizm łączą się?


Największym kalectwem, jakie mogę sobie wyobrazić, jest brak poczucia humoru. Może teraz przegnę, ale powiem, że bez poczucia humoru dobra literatura nie istnieje. Te „humoru poczucia” są różne. Może to być subtelnie złośliwa Miłobędzka (poezja), Coetzee, który – mimo powagi podejmowanych tematów- jest cudnie jadowity, czy nasz jad rodzimy, polski, przedsmoleński, czyli Stanisław Lem.

Skąd ten pomysł, żeby bogowie zeszli na ziemię?


Chyba stąd, że namiestnicy Boga, czyli papież i – między innymi – polscy biskupi, są tak dramatycznie nieskuteczni, dzieci we mgle na ostrych prochach po prostu. Ludzie odłączeni od rzeczywistości. Odłączeni tak bardzo, że nawet nie wiem, czy oni płacą jakieś podatki…

Pojawiają się w „Balladynach” bogowie różnych kultur, którzy tworzą zadziwiające pary: Ozyrys z Ateną, Nike z Chrystusem. Jak ich dobierałeś i łączyłeś?


Z zawstydzeniem muszę przyznać, że pary bogów w „Balladynach…” urodziły się dość spontanicznie. Ale tak chyba jest z religią. Religia nie jest racjonalna. Religia jest, że sparafrazuję klasyka, opium.

Bogowie są u Ciebie bardzo ludzcy, czy dlatego, że takich znamy z mitologii?

Myślę, że bogowie w „Balladynach” są ludzcy, ponieważ bóg nieludzki to jest coś czego nie potrzebujemy. Bóg nieludzki to jest jak zdrowe jedzenie w McDonalds.  Rzecz niemożliwa po prostu.

Jezus w powieści postanawia nie zmartwychwstać, dlaczego?

Postanawia raz jeszcze zstąpić na Ziemię i umrzeć bez fajerwerków zmartwychwstania. Jezus w „Balladynach” chce ludziom uświadomić, że życie jest krótkie, a po nim – nie ma nic. I dlatego właśnie należy się starać z całych sił, żeby być dobrym teraz, tutaj. Innej szansy nie będzie. Szansa jest teraz. Teraz i tutaj. Bez cepelii transgresji  Bez hokus-pokus innego życia po życiu. Sequele zdarzają się w Hollywood, ale nie w realu.

Okazuje się, że ta ingerencja nadprzyrodzona wcale świata nie zmienia.

Ingerencja boska nigdy świata nie zmienia. Tylko człowiek może świat zmienić, Bóg – nigdy. Bóg na Ziemi jest bezradny. Gdyby było inaczej, gdyby Bóg coś mógł, to przecież nie pozwoliłby na Holocaust. Na Ruandę, na Bałkany. Gdyby Bóg miał coś do powiedzenia na Ziemi, to zgodziłby się na in vitro, na posługę kapłańską kobiet, na parytety, na związki partnerskie, na antykoncepcję, choć na aborcję raczej nie. Bogu zależy na szczęściu ludzi, o ile w ogóle Bóg istnieje. Tymczasem Kościołowi zależy na… Prawdę mówiąc, nie mam zielonego pojęcia, o co Kościołowi chodzi.

„Balladyny” to też zbiór historii miłosnych. Tylko czy można mówić o miłości czy o fatalnym zauroczeniu, erotyce, wszak to wszystko sprawka Erosa?

To głupie, co powiem, ale ja wierzę w emocje. To właśnie w emocjach przejawia się tak zwana wolna wola. A w związku z tym, mając w pamięci, że wszyscy umrzemy, cóż ponad odurzenie miłością, niekoniecznie tą klasyczną, dobrą, pozostaje? Pozostaje nic, czyli życie. Gdy mowa o związkach, ciągle brakuje mi historii szczęśliwego związku. Chciałbym założyć skórę bohatera, który jest szczęśliwy od początku do końca. Nie ma trudniejszego tematu niż szczęście. Oczywiście takie „historie szczęśliwe” zostały napisane, ale zwykle jest to lekka półka, harlequiny. Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się temat szczęścia i spełnienia unieść.

„Balladyny” mają wielu bohaterów. Po raz pierwszy w twojej twórczości opisywałeś taka panoramę różnych losów. Jak to ogarniałeś?

Z trudem ogarniałem, przyznam. Dlatego tak długo trwało pisanie „Balladyn”.

Jak długo pisałeś?

Jakieś cztery lata.

Co dzieje się z bohaterami książek, które już pan napisał? Dalej są bliscy?

Bohatera z „Gestów” nie tyle lubiłem, co szanowałem, dlatego że nie bał się mówić tego, co czuje, wiedząc, że wchodzi na pole kiczu. Imponował mi odwagą. Ale bywają bohaterowie, których kocham. W „Balladynach” jest to Olga, samotna kobieta w średnim wieku, sklepowa. Gdy umarła, czułem się naprawdę źle. Bywają też bohaterowie, których nie lubię. W „Balladynach” nie lubiłem Kamy, potem zaczęła mnie fascynować, kiedy przestała być taką korporacyjną suką. Kiedy odrzuciła gorset rzymskokatolicki i zagrała o swoje szczęście. Zagrała, choć nie wiem, czy wygrała.

Dlaczego każda twoja książka jest tak diametralnie inna?

Bo nie umiem powtarzać. Kiedy powtarzam, bardzo się nudzę. Dlatego staram się za każdym razem spróbować czegoś innego. Kiedy przychodzi mi pomysł na książkę, staram się, żeby to był pomysł, który będzie dla mnie wyzwaniem, i z którego może wyjść kompletna klapa. Kiedy nie ma tego ryzyka, to pisanie nie jest interesujące. Mam takie zarzucone projekty, które umarły, bo napisałem 100 stron i straciłem zainteresowanie bohaterami, widziałem koniec i nie wiedziałem, po co mam dalej pisać. W powieści jest tyle możliwości, żeby się wywrócić, tyle pułapek, wręcz nie można napisać jej dobrze. I to mnie napędza.

Czy zamierzasz jeszcze kiedykolwiek pisać książki podróżnicze i tłumaczyć z języka amharskiego?

Bardzo chciałbym wrócić do tłumaczenia bajek etiopskich. Ale na razie nie znajduję takiej formy, która pozwoliłaby mi się pozbyć przypisów. Bo wiesz, bajka na działać. Przypisy bajkę każdą psują.

Czy chodzi ci po głowie nowy pomysł na książkę?

Oj, chodzi. Ale to przeciwieństwo Balladyn. Coś skromnego. Coś trudnego. Trzech bohaterów w klinczu psychologicznym.