Przez dwa lata na pani blogu pojawiały się opowieści o Klarze, jej mamie, przyjaciołach i kochanku. Wkrótce w księgarniach pojawi się książka, w której zostały zebrane notki poświęcone tej bohaterce. Jednak pani blog nie zaczął się od opowiadań. Chyba na początku miała pani inny pomysł na prowadzenie tej strony internetowej?

Tak naprawdę na początku w ogóle nie miałam na nią pomysłu. Propozycję pisania bloga otrzymałam z Wirtualnej Polski i postanowiłam z niej skorzystać. Przyznam się jednak, że nie lubię internetu. Tak naprawdę odbieram tylko maile, ale też nie zawsze. Po kilku osobistych wpisach, które skądinąd bardzo się podobały moim znajomym, uznałam, że nie potrafię tak pisać, a nawet jeśli potrafię, to nie chciałabym tego robić, ponieważ nie chcę pisać o sobie. To wynika z wielu rzeczy: nie udzielam wywiadów na temat swojego życia osobistego i nie bardzo umiałabym chwalić się tym, co zrobiłam i żałować tego, czego nie zrobiłam. Dlatego po kilku takich wpisach pomyślałam, że kompletnie nie umiem tego robić. Nie stać mnie na to.

Skąd się wzięła Klara?


Nie mogąc pisać o sobie stworzyłam kobietę, którą nigdy nie byłam, ale którą czasami chciałabym być i która mi się podoba. Znajduję ją w wielu spotykanych przeze mnie ludziach.

Wkurza panią czasem?


Tak, ale bardzo kocham tę postać.

Jak pani sądzi, na ile powstanie tej postaci jest związane z pani tęsknotą za twórczą samodzielnością? Aktor musi się podporządkować reżyserowi, poza tym pracuje w zespole i nie ma takich możliwości bycia wolnym w tworzeniu jak ktoś, kto siada, pisze i jest niezależny od całego świata. To, co stworzy, zależy wyłącznie od jego wyobraźni.

Nie nazwałabym swojego pisania niezależną twórczością, ale rzeczywiście bardzo lubię taki stan. Zawód aktora nie pozwala go osiągnąć. Napisałam kilka scenariuszy, kilka współtworzyłam. Jeden z nich był bardzo mój, ale z powodu choroby producenta i różnych zbiegów okoliczności nie został zrealizowany. To bardzo osobista historia napisana dla moich przyjaciół. Nieskromnie powiem, że bardzo chciałabym opowiadać historie w ten sposób. Chciałabym wyreżyserować swój film i bardzo chciałabym pracować z aktorami, ponieważ kocham tych ludzi i praca z nimi dałaby mi ogromną frajdę. Opowiadanie filmem, obrazem czy słowem to jest coś, co mnie niezwykle kręci i co chciałabym robić w przyszłości.

Bardziej panią interesuje opowiadanie historii, które są kompilacją różnych sytuacji zebranych z życia, czy tworzenie własnego świata?

Myślę, że na własny świat nie jestem jeszcze gotowa. Chciałabym opowiedzieć o swoim świecie, ale uważam, że nie mam jeszcze wystarczającego warsztatu i dystansu, w związku tym wolę kompilować historie.

Niektórzy twórcy uważają, że w procesie tworzenia ważniejsze od dystansu są emocje. Pani mówi o dystansie...

Na tym etapie, na którym jestem, podczas pisania rządzą emocje. Niestety, ku zgrozie męża, w ten sam sposób tworzę scenariusz. W ten sposób pracowało również ze mną i nadal pracuje kilka osób. Powiem nieskromnie, że jestem w stanie wymyślić jedną, drugą czy trzecią scenę jakiejś historii. Natomiast nie potrafię ogarnąć całości. To, co powiem teraz, będzie okropne: pisząc dwa scenariusze nie wiedziałam, jak one się skończą. To wynika z wielu rzeczy, głównie z tych, o których wspomniałam - małego doświadczenia i braku profesjonalizmu, ale też z mojej chęci niewiedzy, ciekawości, która nie pozwala mi stanąć z boku w pozycji kogoś, kto musi wiedzieć. Ale pracuję nad tym, żeby okiełznać swoje emocje (śmiech), albo bardziej je ukierunkować w jakimś miejscu lub w postaci.

Czy to znaczy, że kiedy tworzy pani historię, to ta historia prowadzi panią, a nie pani - historię?

Bywa tak. Zdarza się, że wiem, jak skończy się historia, a bywa, że nie mam pojęcia. Siadam i wychodzę od stanu, w którym znajduje się mój bohater, do którego przychodzą inne postaci i one także mnie prowadzą. Ale lubię być prowadzona przez moich bohaterów. Czasami jest tak, że mam w głowie krótką historię, która kończy się w konkretny sposób, ale często to bohaterowie zmieniają jej koniec. Na razie lubię ten stan, ale jednocześnie czuję, że powinnam bardziej skupić się nad rzeczą, którą chciałabym napisać. Przypuszczam, że zdarzy się to za parę lat.

Czy to dlatego o swojej książce „Klara” mówi pani, że jest zbiorem opowiadań, a nie powieścią?

To nie jest powieść. Ani pod względem merytorycznym, ani pod względem zawartości. Pod względem emocji jest to opowieść. Nie deprecjonując broń Boże swojej pracy i bohaterki, właśnie taki był mój pomysł na rozmowę i opowiadanie o takich bohaterach i w takiej formie, w jakiej funkcjonuje blog. Propozycja umieszczenia tych opowiadań w książce była dla mnie dużym wyróżnieniem, ale nie będę ukrywać, że prawie przez rok zastanawiałam się nad publikacją. Wydawało mi się, że to nie jest materiał na książkę. Z drugiej strony może rzeczywiście jest to nowy język? A skoro komuś się to podoba i chciałby zobaczyć te teksty w postaci książkowej, zdecydowałam, że dla kobiety, która chce opowiadać historie, jest to dobry początek.

Pani opowiadania są bliższe formie dramatycznej niż prozatorskiej. Skupia się pani na dialogach. Dlaczego?

Chyba lepiej czuję dialog, ale sądzę, że wynika to także z braku warsztatu. Trochę boję się opowiadań, bo bardzo dużo czytam i jest to dobra literatura - powieści Philipa Rotha, „Dzienniki” Iwaszkiewicza... To, jak Iwaszkiewicz opowiada o swoich stanach nie używając do tego rozmów, jest czymś tak niezwykłym, że brakuje mi odwagi. Oczywiście próbuję, ale na razie lepiej czuję się w dialogu. Wybieram dialog także dlatego, że oglądam beznadziejne polskie filmy z beznadziejnymi dialogami. Czasami sama muszę je wypowiadać i jakoś zmieniać. Nie mówię tutaj o serialach, bo to trochę inna szkoła i wiadomo, że widzowi trzeba coś dopowiedzieć, jeśli nie obejrzał wcześniejszego odcinka. Ale film rządzi się innymi prawami, a my po prostu nie umiemy opowiadać. Moim zdaniem genialny słuch na język i stylizację ma Masłowska. Nie jestem jej wielką miłośniczką, ale uważam, że ma ogromny talent i nieprawdopodobny słuch, a tego słuchu nie mają moim zdaniem w ogóle ludzie, którzy piszą scenariusze. Robimy beznadziejne rzeczy i beznadziejnie rozmawiamy ze sobą w kinie.

Jaki dobry polski film ostatnio pani oglądała?

Bardzo dawno temu duże wrażenie zrobił na mnie „Bezmiar sprawiedliwości” z genialną rolą Artura Barcisia. To w dobrym tego słowa znaczeniu film w amerykańskim stylu w sposobie opowiadania o polityce. Lubię też „Generała Nila”, a także „Vinciego” Machulskiego i w ogóle wszystkie jego filmy.  Ach! Przepraszam, ostatnio absolutnie genialnym filmem jest „Dom zły” Smarzowskiego. Uważam, że to jeden z największych polskich reżyserów, który będzie potrafił opowiadać o Polsce i o Polakach w kontekście całego świata. Jego filmy mają to, czego brakuje innym polskim produkcjom: są mocno osadzone w naszych realiach, gdzie nie wstydzimy się naszej tożsamości, nie wychodzimy poza nią. A w większości filmów odżegnujemy się od niej. Gdy ogląda się filmy czeskie czy hiszpańskie, od razu wiadomo, gdzie one powstały. Lubię też film, który przeszedł dwa lata temu jakoś tak bez echa - „Lekcje pana Kuki” Darka Gajewskiego. Co prawda nie jestem fanką jego filmów, ale ten ma w sobie coś takiego, czym Darek wraca do swojej dobrej wrażliwości, którą miał  w szkole: prześmiewcy, człowieka bardzo inteligentnego z dużym poczuciem humoru. Mam nadzieję, że będzie robił takie kino.

Pani opowieści zamieszczone w zbiorze „Klara” kojarzą mi się z dramatem bardzo specyficznym, bo z kabaretem, i to kabaretem literackim osadzonym mocno w grotesce, jak „Teatrzyk Zielona Gęś” Gałczyńskiego czy „Kabaret Kici Koci” Białoszewskiego. Czy to celowo budowane pokrewieństwo?

Wiele rzeczy, które w tych opowiadaniach napisałam, to trochę zasłona dymna, za którą się chowam.

Za absurdem i groteską?

Tak, to mój sposób wypowiedzi, bardzo często robię to również w życiu.

Świat Klary jest bardzo mały. Dlaczego ograniczyła go pani tylko do kilku osób i do życia przede wszystkim romansowego?

Jedyny konkret, który stosuję też jako obronę wobec mojego męża-dramaturga mówiącego, że w tym wszystkim jest strasznie duży bałagan: musiałam zawęzić ten świat i skoncentrować się na trzech-czterech postaciach. W innym przypadku przepadłabym, nie dałabym sobie rady. Myślę, że każdy z bohaterów ma tak duży bałagan, że taka liczba postaci zupełnie wystarczy.

Który z bohaterów nie jest emocjonalnym popaprańcem?

Myślę, że wszyscy są. Taką mam nadzieję (śmiech).

Czy to, że na co dzień obcuje pani z dramaturgiem, ma jakiś wpływ na pani sposób myślenia o tworzeniu fabuły lub budowaniu postaci?

Tak, a wszystko to dzieje się na poziomie kłótni, dlatego, że on absolutnie nie rozumie mojej pracy „od tyłu”, w czym ma dużo racji. Nie ukrywam, że nie zgadzam się z wieloma rzeczami, bo moja niezgoda wynika z tego, że nie chcę lub nie potrafię pisać inaczej. Marek czytał uważnie wszystkie opowiadania i poprawiał je wyjaśniając, że spacja powinna być nie przed przecinkiem tylko po. I za każdym razem pytał, czy kiedykolwiek się tego nauczę. Zdarzało się, że czytał jakieś opowiadanie i mówił „Iza, ono nie ma końca”. Wtedy ja wpadałam w histerię i krzyczałam, że nie wszystko musi się kończyć, przecież życie nie ma końca, jest kołem i tak dalej. Po czym nie mogłam spać i dochodziłam do wniosku, że Marek rzeczywiście ma rację i dopisywałam coś, co było końcem. Bywały też momenty, że na stwierdzenie „To nie ma końca” odpowiadałam „I nie będzie miało!” (śmiech) Tak, Marek ma duży wpływ na moje próby pisarskie.

Wcześniej były też próby wokalne, brała pani udział w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, zdobyła pani nawet wyróżnienie i... i co dalej?

Wracałam wczoraj z dziećmi i mężem samochodem znad morza. Mój synek, który ma rok i miesiąc, uspokaja się, kiedy śpiewam mu „Autostop” Karin Stanek, to naprawdę jest bardzo dziwne. Nadia, moja córka, kiedy znów zaczynałam śpiewać „Jedziemy autostopem” mówiła „Mamo, proszę cię, błagam, skończ już, niech on lepiej płacze”. To a propos mojego śpiewania (śmiech). Mój udział w przeglądzie we Wrocławiu był szczerze mówiąc bardzo dziwny, ponieważ ze śpiewania zawsze dostawałam słabe oceny. Za to miałam bardzo dobrego profesora, genialnego kompozytora pana Hertla, który mnie namówił do udziału w przeglądzie i wybrał piosenki, które były absolutnie moje, więc mogłam nadrobić brak wokalu swoją interpretacją.

W jakim sensie były to absolutnie pani piosenki?

Wydawało mi się wtedy, że nie mogę opowiadać historii, które nie są moje. W szkole grałam zawsze starsze od siebie kobiety, co doprowadzało mnie do szału. Grywałam matki i królowe, a nigdy jakiejś kurwy czy fajnej dziewczynki. Zawsze byłam stara, dojrzała i strasznie mnie to wkurzało. Teraz przechodzę przyspieszony kurs grania czegoś innego (śmiech). Ale wtedy wszystko role były takie ciężkie. I wydawało mi się, że mogę opowiadać tylko o sobie. Hertel wybrał mi na przykład piosenkę o dziewczynie z fabryki, która w domu ma sajgon, ale idzie do kina i ogląda filmy. I wtedy wydawało mi się, że to jest właśnie moje. Traktowałam wszystko bardzo osobiście. Później jeszcze parę osób namawiało mnie do śpiewania, nawet nagrałam na płytę zaprzyjaźnionej formacji dwie piosenki. Czasami chciałabym do tego wrócić, ale tak naprawdę jest tylko parę piosenek, które chciałabym zaśpiewać. Może kiedyś, na starość... (śmiech)

A co najbardziej chciałaby pani zrobić nieco wcześniej?

Bardzo chciałabym zrobić swój film, chciałabym być dyplomatką, chciałabym jeździć po świecie i próbować różnych rzeczy, sprawdzać się w nich. Chciałabym mówić biegle w kilku językach i zostać na przykład ambasadorem w jakimś kraju, albo przynajmniej attaché kulturalnym i sprowadzać tam nasze filmy i teatry, a także robić tam filmy. Bardzo mnie kręcą zupełnie nowe rzeczy. Gdyby ktoś dzisiaj do mnie zadzwonił i powiedział, że mam zorganizować konferencję kardiochirurgów w Chinach, przy czym wcześniej muszę się nauczyć chińskiego i pewnych zasad marketingu, to natychmiast się zgodzę. Na przykład sporty ekstremalne kompletnie mnie nie kręcą, nie interesują mnie skoki ze spadochronem czy na bungee. Interesuje mnie kontakt z drugim człowiekiem i wyzwanie, czyli to, że musiałabym się nauczyć chińskiego i pojechać. Dlatego wybieram się do Francji na dwa miesiące. Muszę zarobić pieniądze, douczyć się francuskiego, może wystartować w jakimś konkursie na attaché kulturalnego na rok, dwa... Bardzo chciałabym wyjechać na dłużej. Nabrać dystansu, a także douczyć się czegoś. Cały czas mam przekonanie, że nie umiem tyle, ile bym chciała.

Czy w takich wyzwaniach interesuje panią także to, że można trochę zmienić rzeczywistość?

Może nie tyle zmienić, co spróbować. Sprawdzić się w innych warunkach, poznać ludzi. Bardzo jestem otwarta na takie rzeczy i kompletnie się tego nie boję.

Co dzieje się z pani scenariuszem filmowym „Czwarta godzina”, który zdobył nagrodę w konkursie Hartley Merril w 2004 roku?

Kompletnie nic, podobnie jak z drugim. Ale jestem taka, że jak się bardzo uprę, to przynajmniej staram się zakończyć sprawę na jakimś etapie. Tak się stało z moim drugim filmem, przy którym dopięłam wszystko na ostatni guzik, łącznie z tym, że odwiedziłam na Florydzie kompozytora, bo uparłam się, że to musi być on i nikt inny. I udało się! Za to nie udało się zrealizowanie filmu w Polsce. Wrócę do niego, ale myślę, że gros rzeczy, które robimy w kraju, zbyt długo nosimy w sobie. Jeżeli człowiek debiutuje filmem, którego scenariusz napisał pięć-sześć lat wcześniej, to jest to zgroza i projekt nie może się udać. Napisałam swój scenariusz trzy lata temu i dziś musiałabym tę historię zupełnie inaczej opowiadać. Przymierzę się do niej jeszcze, może w przyszłym roku, a jeżeli się nie uda, to zostawię ją i napiszę nową.

Kim jest muzyk, którego szukała pani na Florydzie?

To Clarence Clemons, stary Jamajczyk, saksofonista, który przez wiele lat grał w zespole z Brucem Springsteenem. Kiedyś słuchałam jego płyty jadąc z przyjaciółmi na Mazury. I to jest właśnie moja historia: jechałam rozklekotanym samochodem nad jezioro i pomyślałam, że napiszę film o nas, o naszym pokoleniu. O takich beznadziejnych ludziach jak ja (śmiech). Nie przeżywaliśmy stanu wojennego w tym sensie, że nie roznosiliśmy ulotek, pochodzimy najczęściej z małych miast i wywodzimy się z kręgów bardziej komunistycznych niż solidarnościowych, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Na przykład mój ojciec całe życie należał do partii, a gdy przyszły zmiany i wszystkich wyrzucali, on został, bo był lubiany przez ludzi. Nasi rodzice nie przeżyli wojny, więc z kolei nasze pokolenie nie miało jakichś bohaterskich odnośników w rodzinnych historiach.

Pokolenie bez mitologii?

Bez żadnej mitologii. To bardzo ciekawi ludzie i tacy popaprańcy.

Stąd wzięła się również blogowa Klara?

Właśnie stąd. Napisałam scenariusz, robiliśmy czytania i pozostał już tylko on - Clarence Clemons. Znalazłam jego adres mailowy na stronie i pisałam do niego przez rok, ale nie odpisywał. W międzyczasie pojechałam do Nowego Jorku, żeby się trochę poduczyć pracy z aktorem. Poszłam do nieszczęsnego Lee Strasberga, który okazał się beznadziejną szkołą, więc natychmiast się stamtąd wypisałam i poszłam na warsztaty do New York Academy, czytałam trochę Czechowa, którego uwielbiam, o technice aktora i chodziłam na kurs angielskiego razem z córką. Ponieważ Clemons nadal nie odpisywał, pomyślałam, że nie będzie miał ze mną tak łatwo, muszę go znaleźć. Zadzwoniłam do jego agentki i powiedziałam, że może mu się nie podobać historia, której treatment mu wysłałam, ale niech chociaż mi odpowie, że go to nie interesuje, ponieważ chcę wiedzieć przynajmniej, czy to przeczytał. Proszę sobie wyobrazić, że po dwóch dniach agentka się odezwała, że Clemons czeka na mnie na Florydzie. W czwartek miałam samolot do Polski, a we wtorek leciałam z córką do Miami. Clemons okazał się starszym genialnym Jamajczykiem, opowiedział mi całą historię swojego życia i obiecał, że napisze dla mnie wszystko, co chcę. Cały dzień u niego przesiedziałam. Dał mi swoje nagrania, oczywiście zastrzegając, że kiedy już dojdzie do realizacji filmu, trzeba będzie załatwić formalności. Takie rzeczy się zdarzają i dlatego wiem, że zrobiłam wszystko, co mogłam, jeśli chodzi o ten film. Być może tak to miało być, a może pojadę jeszcze do niego kiedyś w innej sprawie?

Przynajmniej z pomysłu na film wyrosła Klara...

Tak, myślę, że Klara wyrosła z rzeczy, które częściowo się spełniły, a częściowo nie.

Na blogu pojawiły się już pytania, co dalej będzie się działo z Klarą? No i co z kotem?

Oczywiście będę jeszcze pisała blog, Klara już się nie pojawi, to jest jasne. Muszę jednak znaleźć na to jakąś formę.

I nową bohaterkę?

Myślę, że na nową bohaterkę jest jeszcze za wcześnie. Może będzie to rodzaj dialogu, może spróbuję odpowiedzieć na część komentarzy?

A co z kotem?

Kot żyje, pojechał z Klarą do Paryża i to jest jedyna pewna wiadomość.

Rozmawiała Magdalena Walusiak
fot. Grażyna Gudejko