Podobno zarys historii opisanej w „Cukierni Pod Amorem”, sagi nazywanej „polskimi Buddenbrookami”, powstał już w 1986 roku?

Wtedy dopiero marzyłam o zostaniu pisarką, nie byłam jednak na to mentalnie gotowa. Może zabrzmię dziwnie, kiedy powiem, że stawiałam sobie wysokie wymagania i bałam się, że im nie sprostam. Zatem zakopałam gdzieś głęboko ów pomysł, aby wrócić do niego dopiero po ćwierćwieczu. Dzisiaj oceniam tę decyzję jako słuszną. Dużo się przez te lata nauczyłam, co nieco przeżyłam, dzięki czemu powieść mogła się rozrosnąć do rozmiaru sagi. Ale to, co mi się wydaje najważniejsze w tym zwlekaniu, to dystans do życia i sympatia dla ludzi, jaką zdobyłam przez owe lata. Młodość ma swoje uroki, te widoczne są zwłaszcza u schyłku życia. Jednak młodość samego życia nie ceni, brakuje jej dystansu. Młody człowiek jest często zbyt pewny swoich osądów, to niewybaczalne u pisarza.

Twoje próby pisarskie rozpoczęły się nie od powieści, lecz od scenariuszy.

Udało mi się zadebiutować w serialu „Tata, a Marcin powiedział…” reżyserowanym przez mojego męża, Wojciecha Adamczyka, i to tylko dlatego, że produkcji zabrakło scenariuszy! Sięgnięto więc po moje. Inaczej nie miałabym pewnie jeszcze długo odwagi, aby je komukolwiek pokazać.

Czy doświadczenie zdobyte przy pisaniu scenariuszy – masz ich na koncie prawie setkę – pomaga w tworzeniu książek?

Licząc niezrealizowane, mam ich na koncie prawie dwa razy tyle! Wchodziłam w mój nowy zawód z wielką pokorą. Teraz to niemal zapomniane słowo. Bardzo wiele scenariuszy wylądowało w koszu z dwukrotnie podkreśloną adnotacją Wojtka: „konflikt” i wykrzyknikiem lub nawet trzema! To była naprawdę wielka próba małżeństwa! Nie wytrwałam jednak w świecie filmu. Nie podobała mi się anonimowość i brak podmiotowości scenarzystów. Nie spodobały mi się wymagania, jakie stawiano wobec mnie w umowach. Dlatego postanowiłam wrócić do poprzedniego planu i spróbować swoich sił jako autorka. Czasem czytelnicy mówią mi, że moje powieści są „filmowe”, ale nikt nie rozwinął tematu i w zasadzie nie wiem, co to znaczy. Niedługo byłam scenarzystką, zatem tym bardziej cenię ten komplement. I cóż – wydaje mi się, że w pisaniu każde doświadczenie tak pisarskie, jak czytelnicze czy życiowe, jest ważne i cenne.  

Jak wygląda Twoja praca nad książką, zbieranie materiałów, tworzenie wielowymiarowych postaci?

Cykl, którego drugą serię właśnie zaczęłam, wziął się ze skromnego pomysłu, aby napisać o przedsiębiorczej kobiecie w trudnych czasach. Taka była z pewnością moja nieżyjąca już ciotka – Halina Kolasińska, która od czasów tuż powojennych prowadziła razem z mężem biznes cukierniczy, który w latach dziewięćdziesiątych wyraźnie podupadał. Stąd pomysł na nowych „Buddenbrooków”. Ciągle mam w głowie podtytuł tamtej powieści: „Dzieje upadku rodziny”. Tu miały być dzieje upadku cukierni ze starzejącą się moją ciotką jako główną bohaterką. Wokół niej skupiały się kolejne postaci, aż wreszcie niemal znikąd wyskoczyła całkowicie fikcyjna postać hrabiego Tomasza Zajezierskiego i wywróciła mi do góry nogami to, co już wymyśliłam, spychając Celinę Hryć do roli drugoplanowej. Tak się utożsamiłam z tym nowym pomysłem, że zaczęłam szukać materiałów, aby poznać życie tej wymyślonej przecież rodziny, równolegle tworzyłam też historię miasteczka, dochodząc aż do prehistorii. To wszystko jest pokłosiem mojego historycznego wykształcenia. Zatem czytałam książki, zwłaszcza wspomnienia, oglądałam ikonografię i utrudniałam życie moim bohaterom.

Dlaczego postanowiłaś kontynuować po latach sagę „Cukiernia Pod Amorem”? Czego czytelnicy mogą się spodziewać po „Ciastku z wróżbą” – czy powrócą np. dawni bohaterowie?

Być może z lenistwa? Zastanawiając się nad nowymi ludźmi i miejscem akcji, a napisałam już kilkanaście stron nowej powieści, zrozumiałam, że to nie ma sensu, że mam swój mikrokosmos, do którego chcę wrócić, co więcej, że nie wszystko jeszcze o tym świecie powiedziałam. Oczywiście obawiałam się i nadal obawiam, że druga seria nie musi się podobać czytelnikom tak bardzo jak pierwsza. Zaczynam w trudnych czasach, tuż po wojnie, nie mam do dyspozycji XIX-wiecznego blichtru, „smaczków” w postaci ciekawostek o życiu salonowym, które tak bardzo przypadły czytelnikom do gustu. Pałac, Gutowo i cała Polska leżą w powojennej ruinie, moich bohaterów czekają trudne czasy, świat szlachty i arystokracji schodzi ze sceny dziejowej. To wszystko może zniechęcać. Jednak mam nadzieję, że dwie główne, nowe bohaterki, zrekompensują tę stratę. Jedną z nich, nienazwaną z imienia i nazwiska, znamy już z pierwszego cyklu. To kobieta, która tę historię opowiedziała przygodnym autostopowiczom. To ona zaczyna i kończy pierwszy cykl, a teraz pojawia się w nowej roli.

W jednym z wywiadów wspomniałaś, że decyzję o karierze pisarskiej pomógł Ci podjąć Stefan Meller, ojciec Marcina Mellera…

Niezupełnie. Kiedy zaczynałam pisać „Cukiernię”, myślałam o tym, co Profesor, którego studentką byłam w warszawskiej PWST, powiedziałby wiedząc, że porwałam się na powieść historyczną. Nie muszę dodawać, że historia nie była nigdy moim konikiem. Wręcz przeciwnie, nudziła mnie, choć oczywiście udawało mi się zdawać egzaminy. Profesor już wtedy nie żył, ale musiałam dość intensywnie o tym myśleć, skoro przyśnił mi się pewnej nocy. We śnie poinformowałam go z entuzjazmem nastolatki, że piszę powieść historyczną, a on spojrzawszy na mnie z autentyczną troską powiedział:

- Niech pani tego nie robi…

Musiałam się naprawdę bardzo postarać, aby udowodnić samej sobie, że jednak dam radę.

 

Rozmawiała: Magdalena Zaleska