Swoją najnowszą powieść „Zupa z ryby fugu” zadedykowała Pani czytelniczce, która po jednym ze spotkań autorskich przedstawiła Pani kilkuletniego synka powiedziała, że jest on dzieckiem „in vitro”. Czy to spotkanie było inspiracją do napisania powieści czy raczej dodatkowym impulsem do zajęcia się tym tematem?

Mnie generalnie interesuje życie i tak zwana tematyka społeczna, którą jako reporterka i publicystka uprawiałam wiele lat. Uważam, że skoro życie jest nam dane tylko na RAZ (o ile wiemy...), to należałoby je jakoś sensownie urządzić. Przede wszystkim: nie krzywdząc w miarę możności nikogo, ale również wygodnie, przyjemnie i - najlepiej by było - z pożytkiem dla ludzkości. Niekoniecznie od razu dla jej ogółu, ale przynajmniej dla najbliższego otoczenia. Dlatego popieram postęp w różnych dziedzinach, w dziedzinie medycyny również.  In vitro wydaje mi się techniką pożyteczną, daje bowiem konkretne rezultaty, pomagając ludziom w przezwyciężeniu bezpłodności. Budzi wątpliwości, jeśli idzie o to wybieranie zarodka do implantacji („selekcja” - powiadają niektórzy, snując okropne analogie do obozów koncentracyjnych), jednak przecież najsprawniejszym selekcjonerem jest sama natura. Ona też słabsze zarodki eliminuje. Ważne, że w tym przypadku mamy coś pozytywnego - jak ujął to wybitny genetyk, profesor Jan Lubiński (przegadaliśmy na ten temat pół  podróży samolotem z Warszawy do Szczecina) - powstaje nowe życie. Pani z synkiem pojawiła się na spotkaniu, kiedy już byłam zdecydowana podjąć temat zapłodnienia in vitro. Było w jej głosie sporo goryczy, kiedy pytała retorycznie, czy to jest właśnie „dziecko Frankensteina”. To mnie dodatkowo zmobilizowało. Bo jestem też przeciwko okrucieństwu, a nasi ultrakatoliccy obrońcy wartości potrafią być bardzo okrutni wobec swoich bliźnich... spokojnie unieważniając przykazanie „kochaj bliźniego swego jak siebie samego”.

Jak przygotowywała się Pani do podjęcia tego tematu w powieści?

Jako stara reporterka wyznaję zasadę, że kiedy przygotowujemy się do napisania czegokolwiek (reportażu, eseju, powieści) na konkretny temat, to musimy najpierw ten temat zgłębić. Ktoś kiedyś wyliczał, że stosunek tej naszej wiedzy do treści ujawnionych w utworze powinien być mniej więcej jak 80:20. Żeby nas nikt nie zagiął. No więc i tu musiałam się trochę nauczyć, co nie było wcale trudne, jako że mamy ostatnio sporo publikacji i dyskusji na ten temat.  Niezłym źródłem wiedzy (chociaż mocno czasem „zaśmieconym” dziwnymi dyskusjami na forach) jest Internet. Dla uporządkowania zaś wiadomości wybrałam się do Białegostoku, gdzie są pionierzy techniki in vitro w Polsce. Profesor Sławomir Wołczyński uprzejmie zgodził się ze mną porozmawiać i przy tej okazji rozwiał różne moje wątpliwości.

Co podczas tych badań najbardziej Panią zaskoczyło? Co jest Pani zdaniem największym problemem dla osób pragnących skorzystać z metody in vitro?

Jeśli idzie o zaskoczenia, to w zasadzie nie było czegoś takiego. Wiedza napływała stopniowo. Co do problemów dręczących osoby skłonne skorzystać z metody in vitro, to jest ich, niestety, trochę. Po pierwsze ta metoda nie daje stuprocentowej pewności sukcesu. Po drugie - wiąże się z wieloma uciążliwościami dla partnerów, a przede wszystkim dla kobiety. Po trzecie - Kościół jest przeciwny stosowaniu in vitro, a środowiska katolickie, bywa, bezwzględnie potępiają ludzi, którzy się na nią decydują. Potencjalni rodzice nie mają więc takiego wsparcia z zewnątrz, na jakie może chcieliby liczyć, a jakie z pewnością by im się przydało. Jeśli są katolikami,  a bardzo pragną mieć dziecko, stają przed bardzo poważnym dylematem, nie dającym właściwie żadnego dobrego rozwiązania. Czyste sumienie oznacza brak dziecka. Szansa na dziecko niesie z sobą  świadomość ciężkiego grzechu.

Czy temat matek-surogatek wypłynął przy okazji tych poszukiwań, czy zetknęła się z nim Pani w innych okolicznościach?

Jakiś czas temu prasa opisała przypadek matki surogatki, która nie chciała oddać urodzonego przez siebie dziecka. Prawo było w tym wypadku po jej stronie. Przyszło mi na myśl, że to doskonały punkt wyjścia do stworzenia nowej powieści, poruszającej ważne zagadnienia obecne w naszej rzeczywistości.

Jak badała Pani „czarny rynek” w Polsce na tego typu usługi?

Czarnego rynku matek surogatek w naszym kraju nie ma, ponieważ wynajęcie brzucha na ciążę nie jest karalne. Wystarczy poszukać w Internecie. Z łatwością możemy wynająć sobie kogoś, kto nam dziecko donosi i urodzi. Możemy też - my, kobiety - same znaleźć zatrudnienie w charakterze surogatki. Jak widać, wszystko, co opisałam w powieści i co jest wytworem mojej wyobraźni, ma solidne podstawy i mogło zdarzyć się naprawdę.

Na ile czuje się Pani w trakcie pisania swoich powieści pisarką - twórcą literackiej fikcji, na ile dziennikarką opisującą autentyczne zjawiska, a na ile publicystką zmagającą się z różnymi problemami polskiej codzienności? Czy zdarza się, że w trakcie pisania przemawia przez Panią również dydaktyk?

Tego się nie da przeliczyć na procenty, ale oczywiście, jestem zarówno pisarką, jak reporterką i publicystką. Staram się natomiast, żeby tzw. smrodek dydaktyczny był jak najmniej wyczuwalny w moich książkach. Generalnie jestem zwolenniczką zdrowego rozsądku i używania swoich szarych komórek zgodnie z przeznaczeniem .

Co sprawia Pani największą frajdę podczas pisania?

Jak mi się bon mocik uda... albo sytuacja... albo postać. Generalnie, kiedy widzę, że mi wychodzi, to się cieszę.

Czy budując swoje powieściowe postaci opisuje Pani czasem autentyczne osoby? Skąd biorą się pomysły na takich bohaterów jak na przykład Sasza Winogradow?

Bardzo często opisuję prawdziwych ludzi, przeważnie zresztą nie całkiem dokładnie, a czasem robię z nich coś jakby układankę, pucla. Sasza  jest w pewnym stopniu  przerobionym na Rosjanina Andrzejem Koryckim, moim przyjacielem, żeglarzem i szantymenem, który od kilku lat ma dodatkową „fazę na ruskie” i wraz z Dominiką Żukowską przepięknie śpiewa Okudżawę, Wysockiego i stare pieśni rosyjskie. Kilkakrotnie prosił mnie o przekłady - i to była dla mnie równie wielka radość jak dla powieściowej Mareszki.

Jedna z Pani czytelniczek stwierdziła kiedyś, że Szczecin w Pani powieściach jest piękniejszy niż w rzeczywistości. Czy zgadza się Pani z tą opinią?

Bo ja w powieściach opisuję Szczecin malowniczy. To kwestia spojrzenia.  Moi bohaterowie, podobnie jak ja, dostrzegają piękno wokół siebie. Widzą je w pocztówkowych Wałach Chrobrego, co jest oczywiste, ale również w zrujnowanym robotniczym Stołczynie czy Skolwinie. Piękno jest obok nas, nawet w ruinach - co rzecz jasna, nie oznacza, że tych zrujnowanych dzielnic nie warto by doprowadzić do jakiego takiego standardu.

Czy docierają do Pani sygnały, że czytelnicy spoza Szczecina, w którym rozgrywa się akcja większości Pani powieści, przyjeżdżają do stolicy województwa zachodniopomorskiego i wędrują śladami bohaterów Pani książek?

Tak, pszepani. Robią to.  Bardzo mnie to cieszy.

Czy jadła Pani kiedykolwiek rybę fugu?

Nie jadłam, bo nie byłam w krajach, gdzie ją jedzą. Ale nie wzbudza ona mojego apetytu. Umierać z powodu jednej kolacji... to nie ma sensu za grosz!

Rozmawiała Magdalena Walusiak