Macie depresję? Nic was już nie cieszy?

Tomasz Lipnicki: Wymyśliłem tytuł, a reszta zespołu go zaakceptowała. Teksty nadały kierunek temu, jak ma się nazywać płyta. Samo słowo zostało znalezione przypadkowo w słowniku. Czytałem o depresji.

Tę płytę chciałem zadedykować mojej mamie, która w wyniku depresji popełniła samobójstwo. Chciałem w jakiś sposób jej za wszystko podziękować i zacząłem szukać...

Tak znalazłem anhedonię. Nie jest ona depresją, a jednym z jej stanów. To nieumiejętność odczuwania przyjemności – zarówno psychicznej, jak i fizycznej. Nikt z nas (z zespołu) nie jest w takim stanie, ale jest to pewnego rodzaju opis stanu ducha, który panuje obecnie wśród nas. Poprzez to, co dzieje się w naszej polskiej rzeczywistości i jak ją odbieramy. Jak widzimy i obserwujemy wszelkie zmiany. Nie mam na myśli zmian politycznych, ale zmiany społeczne, na przykład to, w jaki sposób nasze społeczeństwo podchodzi do tych samych tematów, tylko kilkadziesiąt lat później. Obecnie nie potrafimy się tym wszystkim ani cieszyć, ani smucić. Wszystko staje się obce, dalekie, obojętne.

 

Świat nadal rozczarowuje?

T. Lipnicki: Oczywiście, że tak. Niestety całe jego piękno jest przysypywane tonami gówna. Nasza praca cały czas polega na odkopywaniu i wskazywaniu miejsc. To jest stos gówna, który trzeba uprzątnąć. Taką mamy wrażliwość.

 

A kto jest tym przysłowiowym tchórzem z „Anhedonii”?

T. Lipnicki: Jest nim każdy jeden, kto w ten sposób traktuje rzeczywistość. Nie odnosimy się do konkretnych personaliów. Takich ludzi jest mnóstwo. Dorwali się do pewnych form władzy, często ją przejmując. Małe, niskie charaktery – ot, tchórze.

 

Gdy słucham tekstów na nowej płycie, od razu przychodzi mi na myśl twórczość Ryszarda Kapuścińskiego. On przez całe swe życie pochylał się nad tym, kim jest człowiek. Pokazywał go w różnych odcieniach... Myślę, że liryki na „Anhedonii” są temu bliskie.

T. Lipnicki: Jesteśmy ludźmi i to, co nas najbardziej interesuje na tym świecie, to inni ludzie. To, w jaki sposób poprzez swoje interakcje tworzą świat. Jaką dokładają wartość. Mimo naszego „czarnowidzenia” – nie jakiegoś katastrofalnego czy wielkiego pesymizmu – wierzymy, że będzie dobrze, bo człowiek, jak chce, to potrafi. Nie raz dał przecież temu dowód. Jednak nie jest to proste, by znowu nie popaść w jakiś samozachwyt z samego faktu, że ci się należy, bo jesteś. Należą ci się jedynie prawa i nic więcej.

I taka jest ta płyta – mocna, twarda, o głębokich postawach. Na tym polega empatia, którą wielu twórców jest obdarzonych. On sam nie musi przeżywać pewnych stanów, wystarczy mu wyobraźnia. Przeżywa ów stan, czasami nie doświadczając go bezpośrednio. Na tym polega wrażliwość artysty.

 

Na płycie jest jeszcze taki nurtujący fragment: „jestem bezdomny”. Jak to rozwiniesz?

T. Lipnicki: To jest dokładnie to, co powiedziałem wcześniej o empatii. To utwór tak naprawdę trochę o muzykach, poetach, malarzach. O tych ludziach, którzy w swojej twórczości kierują się uczuciami.

 

Powiedzcie, kto był takim motorem napędowym przy tej płycie? Jeśli rozwiązać ten „worek” z riffami, to kto wniósł najwięcej pomysłów? Czy „Anhedonia” to rezultat pracy zespołowej?

Jerzy Rutkowski: Paweł wniósł najwięcej. On jest w ogóle moją największą inspiracją. Gdyby nie on, to właściwie nic by nie było (śmiech).

T. Lipnicki: To jest trochę takie pytanie dla ludzi, którzy niewiele wiedzą o Illusion, ale na nie odpowiem. W tym zespole od zawsze panuje demokracja i od zawsze wspólnie budujemy piosenki.

Nie prześcigamy się w wymyślaniu czegoś nowego tylko po to, żeby pokazać, że jesteśmy pomysłowi. To nie ten zespół i nie o to tu chodzi. Nasze pomysły przynosimy na próby i mieszamy je ze sobą. Czasem dokładamy motywy, które powstały nawet rok wcześniej. Tak wygląda nasza praca. Jesteśmy demokratycznym zespołem, który lubi ze sobą grać i tworzyć muzykę. Nie ma tu muzycznego lidera ani kierownika muzycznego.

 

Interesuje mnie, co spowodowało, że postanowiliście tym razem zostać w „domu”, nie ruszać się gdzieś daleko od Gdańska i nie przemierzać tych kilkuset kilometrów, by nagrać nowy album?

T. Lipnicki: Są dwa powody. Jeden ekonomiczny, a drugi jest taki, że mieliśmy tak przygotowany materiał, iż nie musieliśmy jechać do studia, zamykać się, odizolowywać, by go jeszcze tworzyć i dopracowywać. Byliśmy gotowi do tego, by wejść i zarejestrować to, co mamy do powiedzenia, i wiedzieliśmy, że tak będzie dobrze.

 

Rejestrowaliście na tzw. setkę. Dlaczego?

T. Lipnicki: Wiedzieliśmy, że tak będzie dobrze. Zarejestrowaliśmy na setkę i dogrywaliśmy czasem pewne partie instrumentów, które nie spodobały się nam po wstępnym odsłuchaniu. Wokale nagrałem później.

 

Wydawałoby się, że duet Illusion–Toczko jest już na siebie skazany, jednak tym razem w studio pojawił się Szymon Sieńko?

T. Lipnicki: Wiesz co, nie zamykamy się. Szukamy. Na płycie w roli realizatora i współproducenta pojawia się Szymon Sieńko. Adam Toczko odszedł trochę od mocniejszej muzyki, robi obecnie inne rzeczy, a my potrzebowaliśmy kogoś, kto robi ostrzejszą. Może nie kogoś, kto siedzi w niej wciąż, ale kogoś, kto jest w tych tematach na czasie. Wybór Sieńko to absolutnie dobra decyzja. Sprawdził się idealnie. Zabrzmieliśmy na nowo. Trochę inaczej, mocniej. Z większą ilością przesteru i brudu. Mnie się to podoba.

 

Wspomniałeś kiedyś, że Szymon to człowiek, który czasem potrafi przewrócić utwór do góry nogami i nadać mu inne światło. Jak wyglądała Wasza współpraca przy „Anhedonii”?

T. Lipnicki: Tak, potwierdzam. Jednak do nagrań „Anhedonii” byliśmy bardzo dobrze przygotowani i – wchodząc do studia – doskonale wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć. Szymon nie miał takiej swobody, by pobawić się właśnie w taki sposób. Przy tym albumie jego praca opierała się głównie na dobrym zarejestrowaniu śladów i sugestiach, w których miejscach zagrać trochę inaczej. Skupialiśmy się wspólnie na drobiazgach, które ostatecznie miały ogromny wpływ na całokształt naszej pracy.

 

Ilu gości zaliczyliście na wszystkich swoich płytach? Pawle, pamiętasz?

Paweł Herbasch: (śmiech) Wow! Na pewno Tuff Enuff, Guzik, nasi techniczni.

T. Lipnicki: Stillborn...

P. Herbasch: Wołas, Dópa…

Jarek Śmigiel: Tomasz Bonarowski na klawiszach.

 

W takim razie, jak pojawił się Litza?

T. Lipnicki: W utworze „Śladem krwi” usłyszałem, jak śpiewamy razem. Zadzwoniłem i zaproponowałem mu, by to zrobił. Robert zgodził się, dokładając jeszcze w refrenie świetne zaśpiewy. I tak, jak myślałem, że zrobi, tak zrobił. Tylko jeszcze lepiej (śmiech). Jest chęć współpracy z kimś, ale też intuicja. Masz w głowie pewien obraz i dążysz do jego realizacji..

 

Dziewięć utworów na płycie to dużo czy mało?

Dziesięć! (pada chóralna odpowiedź całego zespołu).

J. Śmigiel: Dziewięć to mało, a dziesięć w sam raz (śmiech).

T. Lipnicki: Jest XXI wiek. Większość ludzi nie ma chęci ani czasu, by poświęcać godziny na słuchanie muzyki. Zrobiliśmy płytę, która ma niecałe 40 minut. Po to, by była szybką pigułą, strzałem w nos, kopniakiem w dupę, ukłuciem szpilki czy pinezką podłożoną pod tyłek, a nawet błyskawicznym ruchem katowskiego topora. Ludzie bardzo szybko przetwarzają informacje ,dlatego musi być krótko i zwięźle. Na suity i granie w stylu lat 70. nie było parcia. Zrobiliśmy to na „Opowieściach”. Tam pograliśmy dłuższe formy. A teraz? Chcieliśmy pierdolnąć. I tyle.

 

Podczas ostatniej trasy z okazji 25-lecia widać było taki radosny obrazek, jak improwizujecie, bawicie się dźwiękiem jak nigdy dotąd. Na próbach wygląda to podobnie? Czy tu raczej sztywno trzymacie się planu: przyjść, odegrać, dopracować brzmienie i wyjść?

T. Lipnicki: Improwizacja to chyba za dużo powiedziane. Zazwyczaj mało improwizujemy, to znaczy w ogóle (śmiech całego zespołu). Jest taki jeden utwór na koncertach („B.T.S” – przyp. aut.), ale tam w większości te elementy też są dopracowane. Mało w nich nieprzewidywalności. Lubimy jako zespół brzmieć jak maszyna. Gdy wszystko na koncercie idzie jak ciężki, dobrze naoliwiony czołg. Niektórzy improwizują i w ten sposób się rozwijają, czują z tego radość. Nam zależy na czym innym.

 

Pawle, na scenie pojawiasz się od pewnego czasu z nowym zestawem perkusyjnym od Natal Drums. Jesteś endorserem tej firmy?

P. Herbasch: Tak jest, od niedawna. Zgadza się.

 

Czy reprezentowanie jednej firmy pomaga Wam jako muzykom?

T. Lipnicki: Pewnie, że pomaga, bo w jakiś sposób ogranicza wydatki muzyka. W większości nie są one dokumentowane, bo nie mamy działalności gospodarczej i nie możemy sobie odliczyć na przykład zakupu strun. Część z nas w ogóle robi zawodowo coś zupełnie innego. Bez tego i bez takiej współpracy między muzykami a firmami byłoby czasem ciężko. Oczywiście na taką współpracę trzeba sobie zasłużyć swoją pracą i stażem, a przede wszystkim popularnością. Nie jest to łatwe zajęcie, ale nie zamieniłbym go na żadne inne.

 

Czy można użyć takiego stwierdzenia: „Wracamy dziś mocniejsi, silniejsi niż kiedykolwiek. To Illusion w najwyższej formie, a «Opowieści» były trochę inną płytą”? Jak sami wspominacie, muzyka powstawała do przedstawienia, a potem przerodziła się w regularny album. Wydaje się, że przy „Anhedonii” mieliście jeden skonkretyzowany plan – ma być cios. Bez skrupułów, mocno i dobitnie pokazujecie – oto my!!!

Jerzy Rutkowski: Grając w ostatnim czasie dużo koncertów i przywołując materiał z albumu 3 czy 2, siłą rzeczy odzyskaliśmy fanów i poczuliśmy ten wiatr. „Anhedonia” według mnie jest kontynuacją tamtego zamysłu. Powiem ci, że z perspektywy czasu nawet nie czuję, by w tym zespole nastąpiła przerwa w graniu. Dzięki temu, że dojrzeliśmy jako muzycy, przekaz jest jeszcze lepszy.

T. Lipnicki: Potwierdzając słowa Jerrego - jesteśmy w pewien sposób silniejsi, bo wydaliśmy kilka płyt, zagraliśmy masę koncertów i ten cały powrót wymagał pewnego ugruntowania. Dopiero teraz, po trasie jesiennej, czuję i widzę, że nasza pozycja jest ugruntowana. Ludzie przychodzą, chcą słuchać zespołu, wiedzieć, co nowego robi. Miejmy nadzieję, że to, co nagraliśmy nowego, przypadnie im do gustu i będą się z tym identyfikować. Jako zespół na pewno czujemy większą siłę niż trzy czy cztery lata temu.

 

Piotr Banach po ostatniej trasie z Hey, gdzie grał z zespołem gościnnie, mówił, że już nie emocjonował się tym tak jak kiedyś, bo publika przez te lata bardzo się zmieniła i nie było w nim takiego kopa jak w tamtych czasach. A jak jest z waszą publicznością? Też się zmieniła?

T. Lipnicki: Na pewno. Dorosła razem z nami. My też się zmieniliśmy. Jak byli 20-latkami, my byliśmy niewiele starsi. Na koncerty nie przychodzi tyle młodzieży, co kiedyś. Jesteśmy już dla nich dziś trochę „wapnem”, ale temu nie ma się co dziwić. My też na Jarocką czy Santor nie chodziliśmy w tamtych czasach. Nie chodziliśmy na koncerty starszych pokoleniowo artystów. Ale chcemy przekonać ludzi do tego, że to, o czym piszemy, może być dla nich równie istotne i wartościowe. Sądząc po tym, kto na nasze koncerty przychodzi (zazwyczaj są to dzieciaki naszych starych fanów) i jak odbiera muzykę oraz treści, wydaje mi się, że do wielu osób z nowego pokolenia trafiamy tak samo jak do poprzedniego.

 

rozmawiał Sergiusz Paszkiewicz