By poznać prawdę o Krzysztofie Komedzie, jedna z najlepszych polskich reporterek odwiedziła państwa skandynawskie, Rosję i Stany Zjednoczone. Dotarła do ostatniego żyjącego świadka tragicznego upadku ze skarpy. Magdalena Grzebałkowska opowiada o słynnym jazzmanie i jego czasach.

 

Po biografiach księdza Jana Twardowskiego, rodziny Beksińskich i roku 1945 tym razem napisałaś książkę o życiu Krzysztofa Trzcińskiego, Komedy. Co wydało Ci się w nim najciekawsze?

W pierwszej chwili dramatyczna śmierć u szczytu kariery. Dla reporterki to zawsze wdzięczny temat. Z perspektywy dwóch i pół roku pracy zdecydowanie jego determinacja: absolutne przekonanie, że chce grać jazz, chce się tym zajmować w życiu. Wszystko było przeciw niemu: matka, choroba, studia medyczne, nawet czasy, w których żył. Ale miał wewnętrzną siłę i prawdziwy talent.

Choroba uderza w najgorszym możliwym momencie.

Trudno wyobrazić sobie, co przeżyła Zenobia Trzcińska, matka Krzysztofa. Jest koniec sierpnia 1939 roku. Z dwójką dzieci spędza wakacje w rybackiej chacie w Chałupach. Jej mąż został wezwany do Poznania, by przygotować Bank Polski do ewakuacji na wypadek wybuchu wojny. I nagle ośmioletni Krzysztof dostaje wysokiej gorączki, bólu głowy, dreszczy, traci władzę w prawej nodze. Gdy są w drodze powrotnej, wybucha wojna, na ich mieszkanie spada niemiecka bomba. Lekarz stwierdza polio, ale zamiast rozpocząć długą rehabilitację, Krzysztof musi się ewakuować. Pociąg dla pracowników banków i ich rodzin, który ma ich zawieźć do Warszawy, dokąd Niemcy mają nie dotrzeć, głównie stoi w polu. W czasie nalotów ludzie chronią się pod wagonami. Krzysztofa trzeba przenosić, bo sam nie może chodzić. Po dziewięciu dniach przejechali sto pięćdziesiąt kilometrów i dalej nie pojadą – zbombardowano tory.

Na pytanie, dlaczego nie poszedł na studia muzyczne, odpowiadał, że sześć lat, które stracił z powodu wojny, było nie do nadrobienia.

Że nie miał już szans zostać wirtuozem. Nie jestem tego pewna. Był cudownym dzieckiem. Jeszcze przed wojną został przyjęty do Państwowego Konserwatorium Muzycznego w Poznaniu, być może do szkoły wstępnej. Ale grał również w czasie wojny. Już w Częstochowie przez dwa lata brał lekcje, prawdopodobnie u Wandy Kopeckiej, Żydówki, która później zginie w Treblince. Potrafił grać bardzo trudne utwory Chopina. Podejrzewam, że gdy był już dojrzałym jazzmanem, nie chciał tłumaczyć, że mama kazała mu iść na medycynę.

Piszesz, że w domu państwa Trzcińskich nie było żadnych zakazów i nakazów, poza jednym: trzeba zgadzać się z mamą.

Zdał egzaminy na medycynę, ale nie przyjęto go z braku miejsc, więc Zenobia Trzcińska mu to załatwiła. Nauka nie była jego pasją, nigdy nie był dobrym uczniem. Zadziwiające jest to, że medycyna mu się spodobała, zwłaszcza laryngologia. Im dłużej studiował, tym miał lepsze oceny. Ale nawet Zenobia w jedynym wywiadzie, jakiego udzieliła, przyznała, że Krzysztof „medycynę traktował dość mechanicznie”, a nad studiami górę brała muzyka.
 


 

Najważniejszą kobietą w jego życiu staje się już nie mama, ale Zofia. Równie silna
osobowość.

Moim zdaniem Komeda wpadł z deszczu pod rynnę. Spod skrzydeł nadopiekuńczej matki w objęcia nadopiekuńczej żony. Zofia robiła wokół niego wszystko, od załatwiania koncertów i umów po strzyżenie mu włosów. Potrafiła zrobić wiele, żeby załatwić pracę Krzysztofowi.

Zofia budzi kontrowersje. Jest ciekawszą postacią do opisania?

Zdecydowanie. Miała mocną osobowość, krąży o niej tysiąc anegdot, zostawiła też wspomnienia. Ale to Krzysztof miał talent. Myślę, że najciekawsi byli razem, byli jednością – jak yin i yang. Tyle że te dobre cechy – talent, charyzmę, światłość – wziął on. Jej przypadła mroczniejsza rola. Zofia miała trudny charakter, ale Krzysztof też na wiele rzeczy pozwalał. Tak się w życiu ustawili. Dopiero w latach sześćdziesiątych zaczęło im się to wymykać spod kontroli.

Po śmierci Komedy to Zofia była strażniczką pamięci o nim.

Często się zdarza, że Wielkie Wdowy rozbijają obozy pod pomnikami swoich zmarłych mężów i nikogo nie dopuszczają. Zofia była silną, zdecydowaną osobą, wręcz despotyczną. Nie pozwoliłaby, by napisać o innych kobietach w życiu Krzysztofa. Wymazała z jego życiorysu Marię – kobietę, z którą był zaręczony, zanim poznał ją. Starała się także wymazać z oficjalnej pamięci Elanę, dziewczynę Komedy z Los Angeles. Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego tak robiła. Została żoną Krzysztofa do końca: nie chciała, by we wspomnieniach o udanym małżeństwie plątała się pamięć o obcych kobietach.

Dotarłaś też do innej niż powszechnie znana wersji wypadku, w wyniku którego
Komeda zmarł.

Przywołuję wspomnienia Zofii, ale nie mogę polegać wyłącznie na nich. Konfrontuję je z pamięcią innych ludzi. Na tym polega praca reportera.

Czym był jazz dla tamtego pokolenia?

Powiewem wolności. To była muzyka młodych, starsi jej nie rozumieli. Gdy organizatorzy koncertów prosili o podanie tytułów utworów, by je ocenzurować, muzycy z grupy Carioca (pierwszego zespołu Krzysztofa) wpisywali „murzyńską pieśń ludową”, a grali „In the Mood” Glenna Millera. Cenzorzy się nie orientowali. Przełomem dla jazzu w Polsce i samego Komedy okazał się I Festiwal Muzyki Jazzowej w Sopocie w 1956 roku. Według różnych szacunków przyjechało od trzydziestu do sześćdziesięciu tysięcy ludzi. To czas głębokiej komuny, a tu nagle można posłuchać dobrej muzyki, pobawić się, a nawet – co bulwersowało dziennikarkę jednej z lokalnych gazet – chodzić po ulicy w koszuli wyjętej na wierzch spodni!


 

Rozmawiał Daniel Lis

 

Zapraszamy na spotkania z autorką! Więcej informacji poznacie klikając w poniższy baner.