Co było na początku u twórczyni sagi o Zajezierskich i Cieślakach: słowo czy obraz? Gutowo czy cukiernia? A może początek był zupełnie inny?

Na początku był Thomas Mann i jego saga „Buddenbrookowie”, która stała w biblioteczce moich rodziców. Pamiętam, że zafascynowała mnie już w dzieciństwie. Podtytuł brzmiał: „dzieje upadku rodziny”. Nie rozumiałam, co to może znaczyć, jak cała rodzina może naraz upaść? Taki dylemat dziecka. No i była też oczywiście w rodzinie cukiernia, którą prowadził wuj, a po jego śmierci ciotka, siostra mojego taty. Pomysł na „polskich Buddenbrooków” narodził się w latach osiemdziesiątych i jak widać musiał dość długo czekać na realizację. Oczywiście nie porównuję się w żadnym wypadku do Manna, zresztą moja powieść też „Buddenbrooków” nie przypomina. Natomiast Gutowo pojawiło się nieoczekiwanie. To zabawa z czytelnikiem. Doświadczony, rozumiejący fikcję, zauważy żart, inny być może będzie szukał tego miejsca na mapie?

Czy najpierw powstały historie, czy drzewa genealogiczne rodzin Gutowskich i Zajezierskich załączane na końcach poszczególnych tomów? Czy zdarzyło się Pani zagubić w biografiach własnych bohaterów?

Genealogie powstawały równolegle z rozbudowywaniem się historii. Początkowo miała to być opowieść w jednym tomie. Powieść rozpoczęłam udarem Celiny Hryć, która unieruchomiona w łóżku, przypomina sobie swoje życie. Gdyby tak zostało, sięgnęłabym najdalej w lata dwudzieste XX wieku. Tymczasem, kiedy usiłowałam zadać sobie pytanie, kim mogli być dziadkowie Celiny, historia jakoś sama skręciła w kierunku Zajezierskich. Ten łotr, hrabia Tomasz, do tego stopnia przykuł moją uwagę, że przerażona ogromem materiału, zaproponowałam wydawnictwu Nasza Księgarnia rozbudowanie opowieści do trzech tomów, na co uzyskałam zgodę. Mogłam więc przypatrywać się hrabiemu, spojrzeć wstecz ku jego matce i okolicznościom poczęcia Tomasza, mogłam się wybrać do Długołąki i śledzić zmagania sióstr Bysławskich. Bohaterowie mnożyli mi się niczym króliki i zrozumiałam, że nie ogarnę tego tłumu bez pomocy naukowych. Wtedy zaczęłam ich systematyzować chronologicznie i alfabetycznie. Wpadki oczywiście były, jednak wstyd mi się do nich przyznać.

Czy opowieść o historii kilku rodzin łączy się u Pani z tęsknotą za dokładnym poznaniem historii własnej rodziny? Czy prowadziła Pani poszukiwania związane z tą historią? Czy powieściowy ród Gutowskich ma związek z historią Pani rodziny?


Trochę zazdroszczę Małgorzacie Niezabitowskiej wspaniałego szeregu pokoleń, o których opowiada tak interesująco w „Składanej wannie”. Moja rodzina historii nie posiada, bo historia na ogół wiąże się z gniazdem rodzinnym, domem, w którym mieszkają kolejne pokolenia i kultywują pamięć o przodkach. Ja nie znałam nawet swojej babki ze strony taty, a zdjęcia pradziadków zobaczyłam dosłownie w ostatnich dniach. Do tej pory nie było mi to zresztą potrzebne. Badania genealogiczne prowadzi namiętnie moja siostra, Urszula Jackiewicz, cytując z pamięci imiona i nazwiska naszych przodków, jednak niewiele nam one mówią. Ród Gutowskich, których drzewo genealogiczne od niemal mitycznego Chwałka z Gutowa zamieszczam w książce, jest całkowicie fikcyjny.

Skąd wziął się pomysł „drożdżowej” medytacji Waldemara Hrycia i zagniatania ciasta, jako źródła katharsis?

Ja sama bardzo lubię piec. Ciasto drożdżowe robię z pamięci, dopracowałam się już swoich proporcji. Jest w tym chęć dogodzenia rodzinie, ale i sobie samej, ponieważ jestem łasuchem. Nie gniotę ręcznie, posługuję się mikserem, ale w tym wysiłku i ubrudzeniu rąk jest coś magicznego. Pewnej niedzieli z rana zamierzałam upiec ciasto. Przyszło mi do głowy, żeby dodać szczyptę soli, czego zazwyczaj nie robię, ot, taki kaprys. Kiedy ją dodałam i wymieszałam ciasto, okazało się słone. Wymieszałam więc ponownie z tym samym rezultatem. Z każdym mieszaniem ciasto robiło się coraz bardziej słone! A soli było w nim znacznie więcej, niż szczypta, prawdopodobnie pół szklanki! Wylądowało więc na kompoście (biedne dżdżownice!), przechodząc jednocześnie do literatury, ponieważ tego dnia napisałam pierwsze zdania drugiego tomu „Cukierni”, które brzmią:

„Tej sierpniowej nocy Waldemar Hryć, cukiernik z ponadtrzydziestoletnim stażem, po raz pierwszy w życiu zepsuł ciasto drożdżowe. Zamordował je własnoręcznie, pochłonięty przez niedające się opanować, natrętne fantazje o pięknej Helenie Nierychło”.

Oczywiście nie wierzę, by jakiś cukiernik aż tak się pomylił, chciałam jedynie pokazać, jak uczucie może zapanować nad wszystkimi myślami człowieka.

Czytelnicy po zakończeniu drugiego tomu nie będą mogli doczekać się finału historii rodzinnej i rozwiązania zagadki zaginięcia rodowego pierścienia Gutowskich. Kiedy mogą liczyć na trzeci tom sagi?


Obawiam się, że dopiero na jesieni przyszłego roku. Czeka nas wiele ważnych momentów historycznych i ponad pół wieku z życia bohaterów. W zasadzie wiem, co się z nimi będzie działo, ale postaci literackie miewają momenty niesubordynacji, są nieprzewidywalne, niczym żywi ludzie, a ja po nich muszę potem posprzątać. To zawsze zabiera trochę czasu.

Rozmawiała Magdalena Walusiak
fot. Bartosz Szumowski