Urokliwą „biografię” Białowieży stworzyła Anna Kamińska, oddając głos jej byłym i obecnym mieszkańcom. To oni mówią o Białowieży – wbrew tytułowi nie zawsze szeptem.

 

„W Białowieży jest jak w Miasteczku Twin Peaks, zamknięty krąg spokrewnionych ze sobą ludzi ze swoimi tajemnicami – jak mówi znajoma trzydziestoletnia rodowita mieszkanka wsi. – I to są takie sekrety, że z co drugiej chałupy >trup< wyskakuje z szafy. Z tą różnicą, że Twin Peaks to jest serial, a tu jest życie”.

Dla dziennikarki i pisarki Anny Kamińskiej, autorki książki „Odnalezieni. Prawdziwe historie adoptowanych” oraz dwóch biografii: Wandy Rutkiewicz „Wanda” i Simony Kossak „Simona”, była to sytuacja wręcz wymarzona. Do Białowieży trafiła śladem bohaterki ostatniej ze wspomnianych książek, córki słynnego malarza, która w leśniczówce w Puszczy Białowieskiej odnalazła wolność. A jak już trafiła i poznała miejscowych, to wiedziała, że ma materiał na kolejną książkę.

Nie chcę przez to umniejszać zasług autorki. Bez cienia wątpliwości, odwaliła kawał solidnej roboty. Bo – wbrew pozorom – wcale nie tak łatwo jest zapanować nad wielością bohaterów i historii, wiele pokomplikowanych losów ludzkich spleść w spójną opowieść o wsi i puszczy. Bohaterów – i tych sprzed lat i współczesnych, którzy o nich opowiadają - można jej jednak pozazdrościć.

Na przykład Piotr Milko, zwany przez miejscowych „Wiedźmarem” – czarnoksiężnik z Białowieży, który skonał w męczarniach. „A >Wiedźmar< był od tego, by zesłać na kogoś nieszczęście. Znał sztuczki ze swojej księgi. Ludzie prosili go o radę, a on dokładnie im tłumaczył, jak się na przykład na kimś zemścić: „Chcesz, żeby komuś całe zboże myszy zjadły, to musisz dookoła przejść pod słońce, wypowiadając odpowiednie zaklęcia, i zobaczysz, że będzie plaga myszy” – wspomina jeden z mieszkańców.

Albo kłusownik Mordala, któremu z nazwiskiem było podobno bardzo do twarzy. „To był kłusownik, złodziej i zbój nie z tej ziemi, to nie legenda, to prawda” – wspomina jeden z mieszkańców. Nikogo się nie bał, korzystał z każdej nadarzającej się okazji, ale miał też podobno dobrą stronę: „O Mordali można powiedzieć dobrze jedynie to, że w wilczą skórę nie właził. To znaczy, że w przeciwieństwie do innych kłusowników, żony nie zdradzał”.

Filimon Waszkiewicz, który spogląda na nas z okładki książki, był ostatnim bartnikiem w Puszczy Białowieskiej, czyli „pszczelarzem wysokościowym”. Jan Potoka – hodowca żubrów przetrwał dziesięć lat łagru dzięki nadziei, że kiedyś wróci do Puszczy, a zmarł na zawał, gdy się dowiedział, że musi pójść na emeryturę. Olga Nieścierówna była miejscową lekarką, a właściwie to jednoosobowym pogotowiem (gdy trzeba było, to i apteką) na rowerze. Halina Kopalińska, wychowawczyni w Domu Dziecka w Białowieży, o dzieci dbała i wychowywała je jak swoje, za co jeden z wychowanków odwdzięczył się jej drewnianym pomnikiem.

A jeszcze Makary Kozak - sadownik z pasją, wspomniana Simona Kossak, debiutujący 20-letni wówczas reporter Józef Mackiewicz… – parada defilujących przez tę książkę postaci jest naprawdę imponująca. Choć może defilada nie jest tu najlepszym porównaniem, bo oni raczej przemykają. Niektórzy tylko nam migną, inni powrócą po kilka razy. Każdego chciałoby się jeszcze lepiej poznać i dłużej o nim poczytać, no ale to przecież nie miała być saga białowieska w 50 tomach.

W tle miga nam historia. Ta z okresu zaborów, gdy car kazał wznieść w Białowieży pałac, do którego zjeżdżał na wypoczynek i doprowadzić kolej (pałac zniszczono, stacja kolejowa ocalała). Ta z lat 20. XX wieku, gdy angielska firma The Centrury European Timber Corporation zawarła umowę z polskim rządem na wyrąb ponad siedmiu milionów metrów sześciennych drzew w Puszczy Białowieskiej i nie dość, że zniszczyła sporą część puszczy, to jeszcze rząd musiał jej dopłacić ok. 18 milionów złotych. Ta z czasów II wojny światowej, gdy z Białowieży zniknęli wszyscy żydowscy sąsiedzi, a Niemcy organizowali publiczne egzekucje…

„Białowieżanie mówią, że ci, o których warto pisać, już nie żyją. Zbójnica krwista w przyrodzie jest, ale w miejscowości jej nie ma. Wścieklica dorodna jest, ale wśród ludzi jej nie ma. Żniwiarka zwyczajna też jest, ale we wsi jej nie ma. - Nie ma już charyzmy Białowieża – mówią miejscowi – zalecając, by w poszukiwaniu barwnych postaci skierować się na cmentarz” – pisze Kamińska.

Z czym jednak nie do końca mogą się zgodzić, bo również współcześni bohaterowie jej książki są barwni. Jeśli pozostają w cieniu przodków, to raczej jest ich wybór, bo swoimi pasjami też byliby w stanie tę białowieską „biografię” wypełnić. Że mniej przeżyli? Sporo jeszcze przed nimi.

Prawdopodobnie tak już jest, że takie nieoczywiste miejsca zamieszkują nieoczywiści ludzie. Bez względu na to, czy się w nich urodzili, czy też byli „nawołocz” (czyli przybyszami), jak spora grupa bohaterów książki. Oni wybierają miejsce do życia ale też w pewnym sensie miejsce wybiera ich. I zaczyna kusić.

 

Puszcza ma czym kusić. Choć jej uroda bywa trudna. Tak Simona Kossak wspominała swoją pierwszą, listopadową wizytę w Białowieży. „Ja duchowo i estetycznie byłam wychowana na lesie górskim. To jest zupełnie coś innego, on jest cały rok śliczny, natomiast niżowe lasy liściaste, jak już opadną im liście i wszystko gnije, to jest beznadziejnie melancholijne, smutne i co tu dużo mówić, brzydkie. I przyjechałam tu rozmawiać z kierownikiem placówki, żeby się zatrudnić , i po południu miałam czas, więc gdzież ja oczywiście skierowałam kroki, pobiegłam szybciutko do bramy do rezerwatu ścisłego, żeby przynajmniej zajrzeć przez płot, zobaczyć, jak też ta cudowna Puszcza Białowieska wygląda, no i wyglądała fatalnie. I to było moje pierwsze spotkanie z puszczą, i sobie pomyślałam: kurczę, ale ten las to nie dla mnie”.

Została w nim na 30 lat, więc chyba jednak był dla niej, a w każdym razie ją wybrał. Nie mam wątpliwości, że wybrał też Annę Kamińską.

 

 

Ryszard Kozik

Anna Kamińska, „Białowieża szeptem”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017